Musiał. Wiedział, że wystarczy by poruszył się o milimetr i falowanie zacznie się od nowa, a jego wnętrzności zaczną wywijać fikołki i może nawet zwymiotuje albo...
Zadławisz się własnymi wymiocinami.
Napiął wszystkie mięśnie i zmarszczył brwi. W polu jego widzenia znajdował się tylko jeden korytarz, a wszystkie pozostałe łącznie z tym pod stopami usiłował wymazać ze świadomości. Będzie musiał od czasu do czasu zamykać powieki, żeby dać oczom odpocząć, ale wytrzyma i pokaże temu pedałowi Mierzwie, że nie ma z nim żartów.
Tunel nawet w stanie unieruchomienia był przerażający. Przypominał korytarz na jakimś statku kosmicznym - długi, u góry i dołu wyłożony światełkami. Tyle, że na jego końcu nie było żadnych pneumatycznych drzwi tylko... Właściwie nie miał końca. Im dalej w głąb, tym bardziej się zwężał, a zielone światełka były coraz słabsze, bo połykała je plama mroku gęstniejącego im dalej sięgał w... W co? Co mogło się tam znajdować? Nicość?
Czas mijał, ale on nie wiedział, czy sterczy tak godzinę, czy kwadrans. Serce w piersi Stefka waliło jak młot. Było mu coraz zimniej, a mięśnie nóg i ramion tężały. Gałki oczne nabiegały krwią i pęczniały tak, że wydawały się bliskie wystrzelenia z oczodołów. Pięści zaciskały się tak mocno, że paznokcie przebijały skórę wewnątrz dłoni aż do krwi, której cieniutkie stróżki leniwie wysączały się spomiędzy palców i skapywały na lustrzaną podłogę, której rzekomo nie było, przez co również zdawały się unosić w pustce ponad otchłanią. Po głowie tłukła mu się tylko jedna samotna, paniczna i desperacka myśl: Nie masz prawa się ruszyć!
Słyszał tylko uderzenia własnego serca i kontrapunktujące je flegmatyczne kapanie krwi.
Ściśnięte łuki brwiowe zaczynały piec. Pod czaszką odezwała się bateria młotów pneumatycznych.
Nie wolno ci nawet drgnąć. Nawet o tym nie myśl, to może przeżyjesz.
Ile już tak stał? Ile jeszcze do świtu? A jeśli ten zasrany Kazio wcale tu nie przyjdzie?
A widzisz? Już wpadasz w paranoję. Już się do ciebie dobiera.
Przestań! Zabraniam ci mówić, zabraniam ci pieprzyć. Zamknij się! Zamknij się! Milcz!
A byłeś taki chojrak.
To nie jest prawdziwe. To tylko sztuczki z lustrami.
Tak? To dlaczego gapisz się przed siebie jak szpak w gnat i boisz się ruszyć? Ty mój naiwny chłopaczku, nie jest prawdziwe to, co za takie uchodzi, ale to, co uznasz za prawdziwe.
Spróbował zamknąć oczy, ale zdrętwiałe mięśnie odmówiły posłuszeństwa i powieki pozostały podwinięte nad brwiami. Łydki zaczynały mu niebezpiecznie pulsować, co groziło upadkiem. Nie wolno do tego dopuścić.
Ciemność na wprost niego wsysała zielone świetliki powoli ale nieubłaganie. Zrobiła się też jakby (Boże kochany, Panie najmilszy, spraw, żeby to było tylko złudzenie!) głębsza, bardziej czarna i ta czerń jakby rozkwitała, jakby rozchylała płatki podobnie jak tulipany.
Powiększa się. Cholera to się powiększa.
Wiesz, co to jest?
Nie wiem, nie chcę wiedzieć.
To jest...
Wcale cię nie słyszę.
To jest...
Nie słucham cię!
To jest... martwota. Ona istnieje i pełznie po ciebie, żeby cię opleść i pożreć twoje „cojones”.
Stefek wrzasnął piskliwie jak dziewczyna, która właśnie zauważyła szczura. Cofnął się i w tej samej chwili cała misterna, lustrzana konstrukcja rozhuśtała się, a on począł podskakiwać na niej jak na wzdętych falach. Czuł, że zaraz osunie się w ciemność...
Martwota idzie po ciebie.
Bezkształtna plama mroku rzeczywiście się rozszerzała, a jej rozrost nabierał tępa. Pełzła do niego, pełzła z nikąd, zbliżała się. Stefek bezwiednie cofał się coraz bardziej w tył. Płatki czarnego tulipana rozwierały się kusicielsko, lubieżnie, zjadały lustrzany korytarz. Jeszcze parę sekund i języki martwoty poliżą go w zgrabiałe palce stóp. Mógł tylko czekać albo dalej się cofać. Nie wiedział co gorsze - falowanie lustrzanego oceanu, czy zbliżanie się martwoty. Działał instynktownie - odruchy nakazywały ucieczkę, więc wycofywał się. Nagle lodowate szkło głasnęło go w plecy, a potem... stracił grunt pod nogami i zaczął spadać w dół.
Leć kamyczku, leć bez końca! Od miesiąca do miesiąca!
Ja spadam! Jezu, ja spadam i nigdy się nie zatrzymam, bo tu nie ma dna!
Mknął w dół bezwładny jak zdechła wrona, coraz szybciej, szybciej, pęd zatykał mu płuca, stawał się coraz cięższy, niewyobrażalnie ciężki, jak posąg. Rzędy zielonych światełek zlały się w długie, migocące nici. Ale najgorsze było to, że im szybciej spadał, tym szybciej doganiała go martwota, która nabrała rozpędu i wsysała zielone nitki światła jakby były groteskowym spaghetti. Stefek wywinął kozła, wyciągnął ręce i panicznie nimi zatrzepotał, ale to nie zwolniło jego lotu. Czuł, że ciąg za chwilę urwie mu głowę.
Nagle z czegoś zdał sobie sprawę - przecież lustrzana wyściółka korytarza, gdy ten nachyla się ukośnie, przypomina stopnie, których można się złapać. Tylko co potem? Nie chciał znać odpowiedzi na to pytanie. Zdrowy rozsądek został zastąpiony przez pierwotny instynkt przetrwania. Znowu wyrzucił ręce przed siebie i spróbował uchwycić lustrzaną krawędź, ale tylko drasnęła go w opuszki palców, przerzynając je do krwi. Znów spadał. Obłędny świst w uszach wydawał się rozciągać na całej słyszalnej skali dźwiękowej (zupełnie jak odgłos silnika odrzutowca), a nawet sięgać poza nią, wibrował Stefkowi w kościach i przewiercał się aż do pnia mózgu. Kolejna próba pochwycenia krawędzi także spaliła na panewce - ponownie tylko przeciął sobie skórę i teraz chlustał krwią na wszystkie strony jak z fontanny, a dłonie częściowo straciły czucie. Spróbował po raz trzeci. Tym razem udało mu się chwycić stopień i, mimo potężnej siły ściągającej go w dół, konwulsyjnie zacisnął na nim na wpół zmartwiałe palce. I tak zawisł gdzieś między tak zwanym światem rzeczywistym i nie kończącą się czeluścią, chociaż właściwie o żadnym świecie rzeczywistym nie mogło być mowy, bo dawno pochłonęła go martwota, która cały czas go ścigała.
Ale teraz martwota zatrzymała się. Łypała na niego z góry podobna do gigantycznego, szyderczego ślepia. Bawiła się z nim, dawała swojej ofierze odetchnąć zanim na nowo podejmie pościg. Chociaż właściwie pościg był już skończony, teraz wystarczyło tylko, że raz rzuci się w przód i capnie chłopca wiszącego na ostrym jak brzytwa lustrzanym stopniu. Przez śmiertelnie długą chwilę mierzyli się wzrokiem pośród nieruchomych płaszczyzn.
Zjem cię chłopczyku, ale na razie pozwolę ci się troszkę pobać. Smakujecie dużo lepiej, kiedy się boicie, bo jesteście wtedy przyprawieni na ostro. Widzisz, ty mały szczeniaku, jaki jesteś żałosny i mdły?
Martwota zarechotała w jego głowie, a potem zaczęła mlaskać i mruczeć przeciągle, z zadowoleniem. Wreszcie skoczyła do przodu (albo w dół, zależy jaki punkt widzenia przyjąć) do ofiary i, kiedy wydawało się, że już go chapnie, cofnęła się. A więc zabawa jeszcze się nie skończyła, jeszcze podroczy się z roztrzęsioną, pachnącą lękiem myszką.
Nie puszczaj się za żadne skarby!
O mało się nie puścił, ale zdołał nieludzkim wysiłkiem woli jeszcze mocniej zacisnąć uścisk, aż ostra krawędź przebiła mu dłoń do kości.
Martwota znowu się przyczaiła. Czekała, może szykowała się do kolejnego skoku, może już ostatniego, albo chciała jeszcze trochę pobaraszkować.
Zjem cię niesforny, kłopotliwy chłoptasiu. Już nie będziesz sprawiał problemów. Jesteś taki smakowity, taki soczysty i jędrny...
Chociaż instynkt życia jeszcze walczył, zdrowy rozsądek już wiedział, że to koniec, bo nie miał już dokąd uciec. Wisiał nad otchłanią, a nad nim kotłowało się to coś bezkształtne, bezpostaciowe, coś, czego istnienie było mocno wątpliwe, a mimo to było niebezpieczne jak grzechotnik. W samym środku zamieszania nagle przyszedł żal i ścisnął mu serce, oczy się zeszkliły, a potem strumienie gorących łez popłynęły po rozpalonych policzkach.
- Przepraszam, bardzo przepraszam - załkał.
I wtedy go olśniło. Przecież miał drogę ucieczki! Mógł wykorzystać tą samą broń, która teraz zwracała się przeciw niemu, iluzję rządzącą tym utkanym ze zwierciadeł światem. Przecież wszystko zależało od kąta patrzenia, nieprawdaż? Jeśli ustawi głowę w odpowiedni sposób, może uda mu się naprostować korytarz i wtedy będzie mógł biec. Dobra, tylko dokąd, jak długi? Nieważne, może nawet w nieskończoność, ale przynajmniej będzie miał jakąś szansę.
Puścił się. Ciążenie natychmiast pochwyciło go w swoje kleszcze, a martwota pomknęła za nim. Lecąc w dół, zrobił koziołka w powietrzu i odrzucił głowę jak tylko mógł do tyłu. Poskutkowało - lustrzane płyty poruszyły się i ustawiły na płask. Schody znikły, a dotąd spadający ukośnie tunel wyprostował się. Stefek znowu stanął pewnie na nogach. Głowę trzymał unieruchomioną na sztywno, jakby miał na szyi gorset. Usłyszał za sobą głuchy pomruk martwoty, więc puścił się pędem przed siebie.
Dogonię cię. Nie masz dokąd uciekać, bo te tunele nie mają końca.
Wiedział, że to prawda, bo przecież korytarze były nieskończoną wielokrotnością odbić luster samych w sobie i musiały się ciągnąć przez nieskończoność, ale teraz go to nie obchodziło. Liczył się wyłącznie oszalały bieg i świadomość, że może zwiewać, że nie jest już zdany wyłącznie na łaskę martwoty. Będzie biegł tak długo aż starczy mu sił, aż padnie bez tchu. Wtedy niech to coś go dopada, jemu będzie już wszystko jedno, ale przynajmniej umrze ze świadomością, że walczył. Taki po prostu był - konsekwentny, zacięty, uparty i ambitny w swoich dążeniach, nawet jeśli schodził na manowce.
Po jakimś czasie zauważył, że tunel nie biegnie prosto, tylko po łagodnym łuku i zauważył coś jeszcze, co kazało mu się zatrzymać. Na wprost przed nim ciemniała taka sama plama, w której niknął tunel, taka sama, z której przyszła martwota, ale tym razem go nie ścigała, tylko umykała przed nim. Odwrócił się. Martwota się zatrzymała.
- Ciebie wcale nie ma - powiedział chrapliwie. - Jesteś złudzeniem jak wszystko tutaj.
Jesteś pewny chłopczyku?
- Jak cholera. Przestaję w ciebie wierzyć. Spływaj!
Czerń posłusznie wycofała się w głąb otchłani, ale wcale nie był pewien, czy rzeczywiście znikła.
Przestań tak myśleć! Zabraniam ci! Wszystko tu jest mirażem podtrzymywanym siłą twojej wiary. I tak naprawdę wcale nie wpadłeś w tunel za sobą, tylko cały czas stoisz jak głupi na środku tego zakręconego pomieszczenia. Uspokój się! Nie ma żadnej martwoty! Nie ma żadnych tuneli! Wiesz co jest? Świrnięty dyrektor z manią wychowywania niegrzecznych chłopców, zwykły wariat i tyle. Przestań panikować!
W tej samej chwili doszedł go jękliwy pogłos przypominający dźwięk gniecionej blachy, który przetoczył się po całej, sięgającej bezkresu szklistej przestrzeni. Potem przeszedł w bulgotanie, a misterna mozaika lustrzanych odbić zmąciła się, a potem zaczęła marszczyć. Poczuł jak szkło pod jego stopami mięknie, a on sam traci grunt i powoli osuwa się w dół. Lustrzane tunele zaczęły się zapadać, a właściwie rozpływać w bezkształtną masę trzęsącej się substancji. Nanizane na niewidzialne sznurki perełki zielonych świateł zawirowały i rozsypały się w miliardy punkcików, które łączyły się z sobą w ogromne galaktyki, by za chwilę prysnąć na wszystkie strony oszałamiającymi zielonymi girlandami. Upiorny głos dobiegający zarówno z bezmiernych dali, jak i z umysłu Stefka powiedział:
Jesteś jakiś wodnisty synku. Widzisz, gdybyś nie bał się pływać...
Reszta słów utonęła w lodowatym krystalicznym płynie, w który osunął się Stefek.
Unosząc się w odmęcie widział nad sobą wirujące światła. Lustrzana woda wdzierała się mu do nosa i uszu, rozdymała płuca, wymywała resztki zdrowego rozsądku. Powoli, z gracją opadał w dół ruchem spiralnym, jak zdmuchnięty jesienny listek. Cisza zasklepiła się nad nim. W jednym z ostatnich odruchów instynktu wyciągnął rękę do góry i nawet na jedną sekundę jego dłoń wynurzyła się na powierzchnię, ale zaraz potem znikła. I było już tylko spadanie.
Spadając, zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy:
Że nigdy nie dotknie dna, bo tutaj żadnego dna po prostu nie ma.
I, że, kiedy jutro rano ten zapluty gargulec przyjdzie tu po niego (skruszonego i pokornego), jego nie będzie. I musiał przyznać, że pomimo niewesołego położenia, w jakim się znalazł, ta perspektywa sprawia mu przyjemność. Mimo wszystko był wolny.
Więcej opowiadań znajdziecie na
FantazyZone.