Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona   59
                                           



martin: Właściwie ten dość dziwny momentami tekst można uznać za prozę współczesną – bohater jest zwykłym chłopcem o nagannej przeszłości, co przejawia się również w jego obecnej postawie i słownictwie. Obok tego pojawia się psychoza i schizofreniczny dialog wewnętrzny. Przyznam, że po tej lekturze boję się spojrzeć w lustro.





Kazio nocny dyżurny, pupilek dyrektora Mierzwy, prowadził go pod ramię. Chłopak się nie wyrywał, bo nie chciał pogorszyć swojej sytuacji, która i tak była już fatalna. Szli długim eternitowym przepierzeniem łączącym internat z budynkiem szkolnym. Tuż obok biegła aleja wysadzana platanami, teraz skąpana w wiosennym księżycu. Przepierzenia używało się tylko zimą, kiedy szalały śnieżyce i na wiosnę było zamykane, ale tej nocy Kazio otworzył je specjalnie dla niego, bo zafajdanym małym kryminalistom nie przysługuje prawo do świeżego powietrza i na sąd muszą iść korytarzem.
Chłopak nazywał się Stefek Roztkowski, miał piętnaście lat i właśnie wpadł w tarapaty, z których najprawdopodobniej się nie wywinie. W każdym razie kumple z pokoju odprowadzali go wzrokiem takim, jakim zazwyczaj odprowadza się współwięźnia idącego na stracenie. "Miło było cię poznać stary, ale ty chyba już do nas nie wrócisz" - zdawały się mówić ich półprzymknięte oczy udające sen, żeby Kazio się nie zorientował i przypadkiem ich też nie zwinął na dywanik do Mierzwy.
- No, to teraz się wytłumaczysz - powiedział skrzekliwie nocny i mocniej ścisnął przegub Stefka.
Szkolne korytarze zwieńczone staroświeckimi sklepieniami zalane księżycowym światłem wpadającym przez wysokie, gotyckie okna wydawały się wić w nieskończoność. Ich kroki - ciężkie i stateczne Kazia i niespokojne Stefka - niosły się daleko w zawiesistej ciszy nocy. Weszli na pierwsze piętro, gdzie Mierzwa urzędował i mieszkał Stanęli przed obitymi dermą drzwiami i Kazio nacisnął dzwonek, jeszcze mocniej wpijając paznokcie w skórę na przegubie Stefka.
Rozległo się poirytowane: - Wejść!
Kazio nacisnął klamkę i pchnął Stefka przed sobą.
Znaleźli się w przestronnym pomieszczeniu wypełnionym cytrynowym blaskiem stojącej w rogu stylowej lampy, urządzonym ze skromną elegancją podkreśloną rzędami półek z książkami. W powietrzu unosiły się ciche tony Bacha sączące się z kwadrofonicznych głośników zawieszonych na suficie. Mierzwa ze swoimi szpakowatymi baczkami, zmarszczonym czołem i szczurzym podbródkiem siedział na sofie i pykał fajkę. Miał na sobie szlafrok i papucie. Na jego kolanach leżała otwarta książka.
- Pan dyrektor się nie gniewa, że przeszkadzam - zaskrzeczał Kazio - ale przyprowadziłem tego tu gagatka.
Mierzwa obciął ostrym spojrzeniem Stefka ubranego w piżamę.
- A, pan Roztkowski znowu tutaj? Co tym razem zrobił?
- Oglądał nieprzyzwoite czasopisma i... brzydko się zabawiał.
- To znaczy Kaziu, onanizował się podczas oglądania fotografii nagich kobiet?
- No... no tak panie dyrektorze. Nakryłem go.
Stefek stał ze spuszczoną głową i oglądał czubki swoich kapci. Czuł się dokładnie tak samo jak pierwszego dnia, kiedy zaraz po przyjeździe Mierzwa wziął go na rozmowę i pośród innych pytań zadał mu to jedno wyjątkowe, które zadawał wszystkim nowo przyjętym chłopcom: "Słuchaj Stefan, czy ty się onanizujesz?" Odpowiedział (jak zresztą wszyscy), że nie, broń Boże, marszczenie freda to nie mój przypadek panie dyrektorze. Tak jak wtedy czuł zapach tytoniu przypominający tlące się trociny.
Mierzwa zamknął książkę, po czym wydmuchał wyjątkowo kształtne kółko.
- No i co ja mam z tobą zrobić panie Roztkowski? - zwrócił się zrezygnowany do Stefka. - Obaj wiemy, że to już nie pierwszy raz. Puszczałem ci te wybryki płazem, bo rozumiem, że hormony w ciele młodego chłopca mogą okazać się silniejsze od dyscypliny, ale... ty najwyraźniej za nic sobie masz moją dobroć. Nadal jesteś krnąbrny! Twoi rodzice wysłali cię tutaj w nadziei polepszenia twojego niesfornego charakteru, zaufali mi, powierzając cię mojej opiece, ale widzę, że jesteś odporny na wszelkie próby dotarcia do ciebie. Nie wiem po co wciąż się z tobą męczę.
- Bo mój stary co miesiąc przysyła grubą kopertę - mruknął Stefek.
- O żesz ty bezczelny smarkaczu! - syknął Kazio i wykręcił chłopakowi rękę tak silnie, że zatrzeszczały kości.
- Kaziu... - zmitygował go Mierzwa. Potem znów zwrócił się do Stefka - Widzę, że zbytnio ci pobłażałem, bo to co ty tu robisz, to już łobuzerstwo. Dzięki tobie do tych szacownych murów przyplątały się narkotyki i pornograficzne magazyny. Ty niweczysz trud, jaki wszyscy wkładamy w formowanie was na dobrych chrześcijan i obywateli. My tu nie będziemy tolerować rozpasania moralnego panie Roztkowski! To panu zapowiadam!
- To niech mnie pan odeśle - burknął Stefek.
- Tylko na to czekasz, prawda? Chciałbyś, co? Mógłbyś znowu ćpać i zadawać się z tymi bandytami! Niedoczekanie twoje! Przez dwieście lat ta placówka wychowała całe rzesze porządnych ludzi i ciebie też wychowamy!
- No to co z nim zrobić panie dyrektorze? - wtrącił się Kazio, wybijając Mierzwę z dobrze zapowiadającej się oracji. Dyrektor zatrzepotał powiekami, nachmurzył się i długo milczał, najwyraźniej coś przetrawiając w sobie. Wreszcie powiedział:
- Nie chciałem tego robić, ale... nie pozostawiasz mi wyboru. Kaziu zabierz go do Ciemnicy.
- Do... do Ciemnicy?
- Tak.
- Ale panie dyrektorze...
- Kaziu! Nie sprawia mi to przyjemności, ale czasami stare metody są najlepsze.
Na słowo "ciemnica" Stefka przeszył lodowaty dreszcz. Ciemnica była legendarnym karcerem siejącym postrach wśród pokoleń uczniów, o którym szeptano po kątach. Nikt nie wiedział gdzie dokładnie się znajduje, chociaż byli tacy co podejrzewali, że gdzieś w ogromnej piwnicy. Zsyłano tam tylko najcięższe, niereformowalne przypadki. Zostawiano ich tam zazwyczaj na jedną noc, ale kiedy wracali, byli już potulni i jakby trochę przytępieni, jakby zrobiono im lobotomię. Stefek nie spotkał nikogo po ciemnicy, bo w czasie jego rocznego pobytu w szkole nikogo tam nie wtrącono. Słyszał jedynie mrożące krew w żyłach opowieści o odmużdżonych roślinach, które stamtąd wracały. I teraz, mimo że jeszcze niedawno kradł radia z samochodów nadzianych frajerów i miał na tyle jaj, żeby kopnąć w brzuch gliniarza, który kiedyś go nakrył, poczuł jak oślizgłe paluchy trwogi ściskają mu gardło.
Nie wiedział dokąd idą, bo zgodnie ze starym zwyczajem Kazio zawiązał mu oczy czarną przepaską. Bardzo długo schodzili po jakichś stromych i nierównych schodach. Czuł tylko chłód i stęchliznę, więc chyba rzeczywiście był prowadzony do piwnicy.
- Ja to ci nawet współczuję dzieciaku - mówił do niego Kazio. - Pamiętam jak prowadziłem tam ostatniego. To musiało być ze dwadzieścia lat temu. Jak go rano wyciągłem, to miał siwe włosy i coś bełkotał o jakiejś martwocie. Już nie był potem całkiem normalny i za miesiąc zamkli go u wariatów. Kurna olek, ja to nie wiem co oni tam widzą, ale ja bym tam chwili nie siedział, oj dzieciaku i po co ci to było?
- No a nie dałoby się tak... no wiesz... zmontować mały układzik?
- Że niby co?
- No... ty byś mnie po prostu puścił, a ja bym ci kopsnął parę groszy.
- Nie da rady. Była zbrodnia musi być kara. To jesteśmy.
W otaczającej Stefka ciemności rozległo się brzęknięcie kluczy, a potem ich szczęk w niewidzialnym zamku. Kazio zdjął Stefkowi opaskę, ale chłopak nadal widział tylko nieprzeniknioną ciemność. Potem został pchnięty silnie w plecy i poleciał w przód, wprost w czarną gardziel. Po chwili boleśnie zarył nosem w coś zimnego i śliskiego jak tafla lodowiska. Niewidoczne w ciemnościach drzwi zatrzasnęły się za nim. Został sam w tym dziwnym miejscu, które sprawiało wrażenie jakby się nad nim schylało. To było pierwsze uczucie, jakiego doznał.
Sam nie wiedział jak długo leżał zamroczony upadkiem, ale w końcu pozbierał się i klnąc na obolały nos niepewnie stanął na nogach. Wyciągnął przed siebie ręce i powoli zaczął iść do przodu. Śliska powierzchnia na którą upadł skrzypiała pod gumowymi podeszwami jego kapci. Stawiał drobne kroczki, uważając by na coś nie nastąpić, chociaż intuicja mówiła mu, że to pomieszczenie jest zupełnie puste. Uruchomił mu się jakiś szósty zmysł, którego istnienia wcześniej nie podejrzewał - wobec kompletnego braku bodźców wzrokowych zaczął jakby wyczuwać dookolną przestrzeń czołem i skroniami. Zmieniłem się w cholernego nietoperza, pomyślał. Mgliście orientował się, że jest wewnątrz sześcianu.
- Skurwiele! - warknął i aż się wzdrygnął, usłyszawszy własny głos dźwięczący metalicznie, jakby wetknął usta do puszki po konserwie.
I wtedy jego wyciągnięte dłonie zderzyły się ze ścianą. Była dokładnie taka sama jak podłoga. Stefek wiedziony przeczuciem zapukał w nią. Odpowiedział mu płaski, głuchy odgłos.
- To jest szkło - wyszeptał. Przycisnął dłonie do ściany i zaczął sunąć wzdłuż niej. - Co te świry tu kombinują?
Założę się, że wszystkie ściany są ze szkła i sufit też - odezwał się jego umysł.
Dotarł do kąta, gdzie ściana stykała się z drugą. Właściwie nie potrzebował sprawdzać już dalej - był zamknięty w szklanej kostce, był w gównie po uszy.
- Ciemnica, tak? - szeptał zapalczywie pod nosem. - Mam w dupie waszą ciemnicę i was wszystkich. Nie prosiłem się, żeby tu przyjeżdżać. Przetrzymam te parę godzin. Zaraz się położę i będę sobie spał aż do rana. A kiedy ten gargulec przyjdzie po mnie, roześmieję mu się prosto w tę krostowatą mordę i powiem, że coś bym zjadł. Tak zrobię.
Ty naprawdę nie wiesz jak to działa? - szlochał jego wewnętrzny głos, który najwyraźniej ulegał już panice - Niedługo zaczniesz mieć halucynacje. Kiedy nie ma żadnych bodźców z zewnątrz, mózg zaczyna fiksować i tworzy iluzje. A wtedy... Ho! Ho! Wyłażą najstraszniejsze potwory jakie chowałeś na dnie podświadomości. To dlatego oni wszyscy powariowali i ty też zwariujesz.
- Pieprzenie, farmazony i tyle. Udowodnić ci, że gadasz bzdury? Proszę bardzo! Zaraz się tu położę i będę sobie spał i będą mi się śniły najseksowniejsze dupeczki jakie świat widział.
Nie byłbym tego taki pewien - odpowiedziało jego wnętrze.
- Nie? No to patrz jak to się robi cieniasie.
W tej samej chwili zapaliły się zielone światła punktowe umieszczone we wszystkich ośmiu rogach Ciemnicy, a Stefek wrzasnął opętańczo, bo przez ułamek sekundy wydało mu się, że spada w przepaść. Zachwiał się i o mało nie rozpłaszczył się ponownie, ale zamachał rękami w powietrzu i udało mu się złapać równowagę. W upiornym zielonym świetle popatrzył w dół i zobaczył, że wisi w pustce. Spojrzał w górę i ujrzał, że pustka rozciąga się ponad nim. Rozejrzał się we wszystkie strony i pustka rozlewała się jak równina. Były jedynie wijące się w nieskończoność macki zielonych punkcików światła. Znalazł się w... bezmiarze, zawieszony w próżni.
- Lustra - powiedział struchlałym, rozdygotanym głosem i pospiesznie zamknął oczy, żeby powstrzymać wzbierające zawroty głowy. Przestało się liczyć, że ma pod stopami twardą tafle. Liczyło się tylko to co widział. A widział przepaściste tunele stworzone przez sześć ogromnych luster przeglądających się w sobie nawzajem i siebie, wiszącego bez żadnego oparcia nad bezdenną głębią, którą ział każdy z tuneli, ale ten pod nim był najgorszy, bo wtrącił jego zmysły w paradoks nie do zniesienia. Korytarze wiły się niczym macki ogromnej kałamarnicy w zależności od tego pod jakim kątem na nie spojrzał, a wraz z tymi ruchami schodkowate lustrzane krawędzie jakimi były wyścielone to składały się, to rozdymały jak skrzydła wachlarzy. Wszystko falowało, drgało i huśtało się, pomimo, że zdrowy rozsądek desperacko podpowiadał mu, że ma do czynienia ze złudzeniem optycznym, a ściany, podłoga i sufit nadal solidnie trwają na swoich miejscach. Zacisnął pięści i wcisnął je do oczu.
- Wytrzymam - syknął przez zaciśnięte zęby.
Okazało się jednak, że zwierciadlany bezmiar nie jest jedynie wrażeniem wzrokowym. Czuł go nadal, słyszał osaczający go ze wszystkich stron oddech otchłani napierający z sześciu bezdennych gardzieli. Im dłużej to trwało, tym bardziej kurczył mu się żołądek i zdawało mu się, że lada moment się porzyga.
Nie zniesiesz tego - gderało jego wnętrze już nie lękliwie, lecz złośliwie, okrutnie, jakby pojednało się z demoniczną pustką.
- Nie! To... to jest... prawdziwe - zaskomlał żałośnie.
Równie dobrze mógł otworzyć oczy.
- Zaraz, zaraz. Muszę myśleć logicznie. Jeśli się nie ruszam i patrzę w jeden punkt, wtedy to cholerstwo nie faluje. Muszę patrzeć tylko przed siebie i zapomnieć, że pode mną też jest przepaść. I wtedy się uda. To tylko sztuczki, tylko złudzenia, nic więcej. Muszę trzymać głowę prosto.
Bądź poważny dzieciaku. A niby jak długo wytrzymasz wpatrzony nieruchomo w jeden punkt? Minutę? Godzinę? Ty chcesz tak dotrwać do rana? W życiu!
Musiał. Wiedział, że wystarczy by poruszył się o milimetr i falowanie zacznie się od nowa, a jego wnętrzności zaczną wywijać fikołki i może nawet zwymiotuje albo...
Zadławisz się własnymi wymiocinami.
Napiął wszystkie mięśnie i zmarszczył brwi. W polu jego widzenia znajdował się tylko jeden korytarz, a wszystkie pozostałe łącznie z tym pod stopami usiłował wymazać ze świadomości. Będzie musiał od czasu do czasu zamykać powieki, żeby dać oczom odpocząć, ale wytrzyma i pokaże temu pedałowi Mierzwie, że nie ma z nim żartów.
     Tunel nawet w stanie unieruchomienia był przerażający. Przypominał korytarz na jakimś statku kosmicznym - długi, u góry i dołu wyłożony światełkami. Tyle, że na jego końcu nie było żadnych pneumatycznych drzwi tylko... Właściwie nie miał końca. Im dalej w głąb, tym bardziej się zwężał, a zielone światełka były coraz słabsze, bo połykała je plama mroku gęstniejącego im dalej sięgał w... W co? Co mogło się tam znajdować? Nicość?
Czas mijał, ale on nie wiedział, czy sterczy tak godzinę, czy kwadrans. Serce w piersi Stefka waliło jak młot. Było mu coraz zimniej, a mięśnie nóg i ramion tężały. Gałki oczne nabiegały krwią i pęczniały tak, że wydawały się bliskie wystrzelenia z oczodołów. Pięści zaciskały się tak mocno, że paznokcie przebijały skórę wewnątrz dłoni aż do krwi, której cieniutkie stróżki leniwie wysączały się spomiędzy palców i skapywały na lustrzaną podłogę, której rzekomo nie było, przez co również zdawały się unosić w pustce ponad otchłanią. Po głowie tłukła mu się tylko jedna samotna, paniczna i desperacka myśl: Nie masz prawa się ruszyć!
Słyszał tylko uderzenia własnego serca i kontrapunktujące je flegmatyczne kapanie krwi.
Ściśnięte łuki brwiowe zaczynały piec. Pod czaszką odezwała się bateria młotów pneumatycznych.
Nie wolno ci nawet drgnąć. Nawet o tym nie myśl, to może przeżyjesz.
Ile już tak stał? Ile jeszcze do świtu? A jeśli ten zasrany Kazio wcale tu nie przyjdzie?
A widzisz? Już wpadasz w paranoję. Już się do ciebie dobiera.
Przestań! Zabraniam ci mówić, zabraniam ci pieprzyć. Zamknij się! Zamknij się! Milcz!
A byłeś taki chojrak.
To nie jest prawdziwe. To tylko sztuczki z lustrami.
Tak? To dlaczego gapisz się przed siebie jak szpak w gnat i boisz się ruszyć? Ty mój naiwny chłopaczku, nie jest prawdziwe to, co za takie uchodzi, ale to, co uznasz za prawdziwe.
Spróbował zamknąć oczy, ale zdrętwiałe mięśnie odmówiły posłuszeństwa i powieki pozostały podwinięte nad brwiami. Łydki zaczynały mu niebezpiecznie pulsować, co groziło upadkiem. Nie wolno do tego dopuścić.
Ciemność na wprost niego wsysała zielone świetliki powoli ale nieubłaganie. Zrobiła się też jakby (Boże kochany, Panie najmilszy, spraw, żeby to było tylko złudzenie!) głębsza, bardziej czarna i ta czerń jakby rozkwitała, jakby rozchylała płatki podobnie jak tulipany.
Powiększa się. Cholera to się powiększa.
Wiesz, co to jest?
Nie wiem, nie chcę wiedzieć.
To jest...
Wcale cię nie słyszę.
To jest...
Nie słucham cię!
To jest... martwota. Ona istnieje i pełznie po ciebie, żeby cię opleść i pożreć twoje „cojones”.
Stefek wrzasnął piskliwie jak dziewczyna, która właśnie zauważyła szczura. Cofnął się i w tej samej chwili cała misterna, lustrzana konstrukcja rozhuśtała się, a on począł podskakiwać na niej jak na wzdętych falach. Czuł, że zaraz osunie się w ciemność...
Martwota idzie po ciebie.
Bezkształtna plama mroku rzeczywiście się rozszerzała, a jej rozrost nabierał tępa. Pełzła do niego, pełzła z nikąd, zbliżała się. Stefek bezwiednie cofał się coraz bardziej w tył. Płatki czarnego tulipana rozwierały się kusicielsko, lubieżnie, zjadały lustrzany korytarz. Jeszcze parę sekund i języki martwoty poliżą go w zgrabiałe palce stóp. Mógł tylko czekać albo dalej się cofać. Nie wiedział co gorsze - falowanie lustrzanego oceanu, czy zbliżanie się martwoty. Działał instynktownie - odruchy nakazywały ucieczkę, więc wycofywał się. Nagle lodowate szkło głasnęło go w plecy, a potem... stracił grunt pod nogami i zaczął spadać w dół.
Leć kamyczku, leć bez końca! Od miesiąca do miesiąca!
Ja spadam! Jezu, ja spadam i nigdy się nie zatrzymam, bo tu nie ma dna!
Mknął w dół bezwładny jak zdechła wrona, coraz szybciej, szybciej, pęd zatykał mu płuca, stawał się coraz cięższy, niewyobrażalnie ciężki, jak posąg. Rzędy zielonych światełek zlały się w długie, migocące nici. Ale najgorsze było to, że im szybciej spadał, tym szybciej doganiała go martwota, która nabrała rozpędu i wsysała zielone nitki światła jakby były groteskowym spaghetti. Stefek wywinął kozła, wyciągnął ręce i panicznie nimi zatrzepotał, ale to nie zwolniło jego lotu. Czuł, że ciąg za chwilę urwie mu głowę.
Nagle z czegoś zdał sobie sprawę - przecież lustrzana wyściółka korytarza, gdy ten nachyla się ukośnie, przypomina stopnie, których można się złapać. Tylko co potem? Nie chciał znać odpowiedzi na to pytanie. Zdrowy rozsądek został zastąpiony przez pierwotny instynkt przetrwania. Znowu wyrzucił ręce przed siebie i spróbował uchwycić lustrzaną krawędź, ale tylko drasnęła go w opuszki palców, przerzynając je do krwi. Znów spadał. Obłędny świst w uszach wydawał się rozciągać na całej słyszalnej skali dźwiękowej (zupełnie jak odgłos silnika odrzutowca), a nawet sięgać poza nią, wibrował Stefkowi w kościach i przewiercał się aż do pnia mózgu. Kolejna próba pochwycenia krawędzi także spaliła na panewce - ponownie tylko przeciął sobie skórę i teraz chlustał krwią na wszystkie strony jak z fontanny, a dłonie częściowo straciły czucie. Spróbował po raz trzeci. Tym razem udało mu się chwycić stopień i, mimo potężnej siły ściągającej go w dół, konwulsyjnie zacisnął na nim na wpół zmartwiałe palce. I tak zawisł gdzieś między tak zwanym światem rzeczywistym i nie kończącą się czeluścią, chociaż właściwie o żadnym świecie rzeczywistym nie mogło być mowy, bo dawno pochłonęła go martwota, która cały czas go ścigała.
Ale teraz martwota zatrzymała się. Łypała na niego z góry podobna do gigantycznego, szyderczego ślepia. Bawiła się z nim, dawała swojej ofierze odetchnąć zanim na nowo podejmie pościg. Chociaż właściwie pościg był już skończony, teraz wystarczyło tylko, że raz rzuci się w przód i capnie chłopca wiszącego na ostrym jak brzytwa lustrzanym stopniu. Przez śmiertelnie długą chwilę mierzyli się wzrokiem pośród nieruchomych płaszczyzn.
Zjem cię chłopczyku, ale na razie pozwolę ci się troszkę pobać. Smakujecie dużo lepiej, kiedy się boicie, bo jesteście wtedy przyprawieni na ostro. Widzisz, ty mały szczeniaku, jaki jesteś żałosny i mdły?
Martwota zarechotała w jego głowie, a potem zaczęła mlaskać i mruczeć przeciągle, z zadowoleniem. Wreszcie skoczyła do przodu (albo w dół, zależy jaki punkt widzenia przyjąć) do ofiary i, kiedy wydawało się, że już go chapnie, cofnęła się. A więc zabawa jeszcze się nie skończyła, jeszcze podroczy się z roztrzęsioną, pachnącą lękiem myszką.
Nie puszczaj się za żadne skarby!
O mało się nie puścił, ale zdołał nieludzkim wysiłkiem woli jeszcze mocniej zacisnąć uścisk, aż ostra krawędź przebiła mu dłoń do kości.
Martwota znowu się przyczaiła. Czekała, może szykowała się do kolejnego skoku, może już ostatniego, albo chciała jeszcze trochę pobaraszkować.
Zjem cię niesforny, kłopotliwy chłoptasiu. Już nie będziesz sprawiał problemów. Jesteś taki smakowity, taki soczysty i jędrny...
Chociaż instynkt życia jeszcze walczył, zdrowy rozsądek już wiedział, że to koniec, bo nie miał już dokąd uciec. Wisiał nad otchłanią, a nad nim kotłowało się to coś bezkształtne, bezpostaciowe, coś, czego istnienie było mocno wątpliwe, a mimo to było niebezpieczne jak grzechotnik. W samym środku zamieszania nagle przyszedł żal i ścisnął mu serce, oczy się zeszkliły, a potem strumienie gorących łez popłynęły po rozpalonych policzkach.
- Przepraszam, bardzo przepraszam - załkał.
I wtedy go olśniło. Przecież miał drogę ucieczki! Mógł wykorzystać tą samą broń, która teraz zwracała się przeciw niemu, iluzję rządzącą tym utkanym ze zwierciadeł światem. Przecież wszystko zależało od kąta patrzenia, nieprawdaż? Jeśli ustawi głowę w odpowiedni sposób, może uda mu się naprostować korytarz i wtedy będzie mógł biec. Dobra, tylko dokąd, jak długi? Nieważne, może nawet w nieskończoność, ale przynajmniej będzie miał jakąś szansę.
Puścił się. Ciążenie natychmiast pochwyciło go w swoje kleszcze, a martwota pomknęła za nim. Lecąc w dół, zrobił koziołka w powietrzu i odrzucił głowę jak tylko mógł do tyłu. Poskutkowało - lustrzane płyty poruszyły się i ustawiły na płask. Schody znikły, a dotąd spadający ukośnie tunel wyprostował się. Stefek znowu stanął pewnie na nogach. Głowę trzymał unieruchomioną na sztywno, jakby miał na szyi gorset. Usłyszał za sobą głuchy pomruk martwoty, więc puścił się pędem przed siebie.
Dogonię cię. Nie masz dokąd uciekać, bo te tunele nie mają końca.
Wiedział, że to prawda, bo przecież korytarze były nieskończoną wielokrotnością odbić luster samych w sobie i musiały się ciągnąć przez nieskończoność, ale teraz go to nie obchodziło. Liczył się wyłącznie oszalały bieg i świadomość, że może zwiewać, że nie jest już zdany wyłącznie na łaskę martwoty. Będzie biegł tak długo aż starczy mu sił, aż padnie bez tchu. Wtedy niech to coś go dopada, jemu będzie już wszystko jedno, ale przynajmniej umrze ze świadomością, że walczył. Taki po prostu był - konsekwentny, zacięty, uparty i ambitny w swoich dążeniach, nawet jeśli schodził na manowce.
Po jakimś czasie zauważył, że tunel nie biegnie prosto, tylko po łagodnym łuku i zauważył coś jeszcze, co kazało mu się zatrzymać. Na wprost przed nim ciemniała taka sama plama, w której niknął tunel, taka sama, z której przyszła martwota, ale tym razem go nie ścigała, tylko umykała przed nim. Odwrócił się. Martwota się zatrzymała.
- Ciebie wcale nie ma - powiedział chrapliwie. - Jesteś złudzeniem jak wszystko tutaj.
Jesteś pewny chłopczyku?
- Jak cholera. Przestaję w ciebie wierzyć. Spływaj!
Czerń posłusznie wycofała się w głąb otchłani, ale wcale nie był pewien, czy rzeczywiście znikła.
Przestań tak myśleć! Zabraniam ci! Wszystko tu jest mirażem podtrzymywanym siłą twojej wiary. I tak naprawdę wcale nie wpadłeś w tunel za sobą, tylko cały czas stoisz jak głupi na środku tego zakręconego pomieszczenia. Uspokój się! Nie ma żadnej martwoty! Nie ma żadnych tuneli! Wiesz co jest? Świrnięty dyrektor z manią wychowywania niegrzecznych chłopców, zwykły wariat i tyle. Przestań panikować!
W tej samej chwili doszedł go jękliwy pogłos przypominający dźwięk gniecionej blachy, który przetoczył się po całej, sięgającej bezkresu szklistej przestrzeni. Potem przeszedł w bulgotanie, a misterna mozaika lustrzanych odbić zmąciła się, a potem zaczęła marszczyć. Poczuł jak szkło pod jego stopami mięknie, a on sam traci grunt i powoli osuwa się w dół. Lustrzane tunele zaczęły się zapadać, a właściwie rozpływać w bezkształtną masę trzęsącej się substancji. Nanizane na niewidzialne sznurki perełki zielonych świateł zawirowały i rozsypały się w miliardy punkcików, które łączyły się z sobą w ogromne galaktyki, by za chwilę prysnąć na wszystkie strony oszałamiającymi zielonymi girlandami. Upiorny głos dobiegający zarówno z bezmiernych dali, jak i z umysłu Stefka powiedział:
Jesteś jakiś wodnisty synku. Widzisz, gdybyś nie bał się pływać...
Reszta słów utonęła w lodowatym krystalicznym płynie, w który osunął się Stefek.
Unosząc się w odmęcie widział nad sobą wirujące światła. Lustrzana woda wdzierała się mu do nosa i uszu, rozdymała płuca, wymywała resztki zdrowego rozsądku. Powoli, z gracją opadał w dół ruchem spiralnym, jak zdmuchnięty jesienny listek. Cisza zasklepiła się nad nim. W jednym z ostatnich odruchów instynktu wyciągnął rękę do góry i nawet na jedną sekundę jego dłoń wynurzyła się na powierzchnię, ale zaraz potem znikła. I było już tylko spadanie.
Spadając, zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy:
Że nigdy nie dotknie dna, bo tutaj żadnego dna po prostu nie ma.
I, że, kiedy jutro rano ten zapluty gargulec przyjdzie tu po niego (skruszonego i pokornego), jego nie będzie. I musiał przyznać, że pomimo niewesołego położenia, w jakim się znalazł, ta perspektywa sprawia mu przyjemność. Mimo wszystko był wolny.

Więcej opowiadań znajdziecie na FantazyZone.


  Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona   59