Gdy tylko upłynęło... Żałowałem, że nie wykorzystałem tego czasu na modlitwę.
W chwili opuszczenia rampy, seria z niemieckich cekaemów skosiła pierwsze dwa szeregi. Nie myśląc wiele, natchniony nagłym ujawnieniem się instynktu samozachowawczego, rzuciłem się naprzód. W barce byliśmy jak kaczki czekające na odstrzał. Jedyną nadzieją było dotarcie do zapór przeciwczołgowych, rozrzuconych po całej plaży, i skrycie się za metalicznymi przeszkodami w kształcie litery „x”...
Moja głowa była całkowicie pusta...
Instynkty przejęły kontrolę.
Jedyny cel: przeżyć.
Wrzeszczałem coś... Sam nie wiem co...
Ruszyłem biegiem do przodu, ogłuszany metodycznie przez świszczące obok mych uszu serie z niemieckich karabinów. Kątem oka dostrzegłem jak Warner, biegnący tuż za mną, zostaje poszatkowany na stojąco. Nie miałem czasu o tym myśleć. Dookoła grała orkiestra ludzkich krzyków i huku wystrzałów... Rzuciłem się do najbliższej zapory...
Dopiero gdy do niej doskoczyłem i poczułem, że oddziela mnie ona od gradu niemieckich kul, do pustej głowy powróciły myśli i uczucia... Padłem na kolana i zacząłem rzewnie płakać. Łzy spływały powoli ciurkami, po chwili stając się małymi strumyczkami, mieszającymi się na mej twarzy z drobinami deszczu... Oparty plecami o zimny, pordzewiały metal, wbiłem wzrok w niebo...
Ciągle lało.
Chciałem chwycić za karabin i ruszyć naprzód, na Niemców... Nie mogłem jednak. Strach paraliżował mnie całkowicie... Czułem się bezradny, wściekły i przerażony zarazem... Każdy z mięśni mego ciała napięty był do granic możliwości... A ja łkałem. Me oczy łzawiły, same opłakiwały zanurzone w mokrym piasku ciała mych kolegów...
Mokry piasek zaczął powoli zmieniać kolor na szkarłatny.
Zapach morskiej bryzy zamienił się w smród świeżej krwi...
Zbierało mi się na wymioty.
Nagle ujrzałem go, jak biegł w moją stronę...
Kid, tak go wszyscy zwali.
Bóg jeden wie, jak miał naprawdę na imię... Był to dość przystojny młodziak, pełen zapału i chęci, zawsze życzliwy i usłużny... Osiemnastolatek.
W tej chwili jednak na jego twarzy malowało się przerażenie - identycznie jak na mojej. Widziałem jego pełne strachu oczy bardzo dokładnie, mimo, iż był wciąż dość daleko ode mnie, klucząc pomiędzy lejami po ostrzale artylerii a ciałami naszych towarzyszy...
Widziałem je dokładnie gdy biegł w moją stronę.
Widziałem je też gdy seria niemieckich cekaemistów rozpłatała mu wątrobę.
Jego gorące wnętrzności wystrzeliły w powietrze... Padł na ziemię z niemym krzykiem na ustach.
Nie wytrzymałem.
Rycząc jak ranny niedźwiedź złapałem za broń i puściłem się biegiem wzdłuż plaży, rzucając się w kierunku niemieckich stanowisk obrony. Dookoła nasi padali jak muchy... Nie miałem wtedy czasu by o tym pomyśleć, ale to, że szkopy nie mogły mnie trafić można byłoby uznać za cud...
- Uważaj! - rozległ się nagle za mną basowy krzyk.
Poczułem czyjeś ręce wypychające mnie do przodu... Nim upadłem, gorący podmuch powietrza porwał mnie jeszcze wyżej... Przeszybowałem kilka metrów, po czym z rozciętą głową i przypalonymi nogami wylądowałem twarzą w piasku...
Zderzenie z ziemią było wystarczająco silne bym utracił łączność z rzeczywistością... Dookoła nagle zapanowała cisza... Nie było już huków, świstu kul, krzyków rannych i bulgotu konających... Obróciłem nieporadnie głowę, wyszukując rąk, które odepchnęły mnie od płomieni eksplozji... Nie mogłem wstać, lecz i tak nietrudno było mi odnaleźć wzrokiem mego wybawcę...
Przypalone zwłoki kapitana Gennarra wciąż tliły się na dnie niewielkiego krateru... Nad nim zaś... Górowała jakaś postać... Cała w bieli, rozświetlona, jasna...
Anioł, pomyślałem tonąc w oszołomieniu.
Jasna istota rozświetlała wszystko dookoła samym swym obliczem... Obliczem ślicznym zarazem i niedostrzegalnym, schowanym za całunem światła... Białe skrzydła łopotały spokojnie, jakby w całym swym majestacie ignorowały śmigające dookoła niemieckie kule... Anielska istota nachyliła się nad Gennarrem, chwytając go swą delikatną, piękną dłonią i podciągając za rękę...
Nie podniosła jednak zwęglonych zwłok kapitana, lecz GO, prawdziwego „go”...
Wtedy zrobiłem coś irracjonalnego.
Chce go porwać, przemknęło mi przez oszołomioną głowę.
Dyktowany mrocznym głosem gdzieś wewnątrz, nie czekałem ani chwili dłużej...
Podniosłem karabin do oka...
Wymierzyłem, pociągnąłem za spust... Wystrzeliłem...
Biała istota zaskrzeczała w agonii, gdy kula przebiła jej serce... Spod białej, aksamitnej szaty nie wyrwało się jednak nic nadnaturalnego... Popłynęła krew...
Krew.
Zabiłem ją - rozbrzmiało mi nagle w myślach, gdy oczy zaszły łzami - Zabiłem...
Padłem na kolana, szlochając okrutnie... Nie liczyły się już dla mnie świstające dookoła kule, nie liczyli się dokonujący rzezi faszyści, nie liczyli się nawet moi konający towarzysze broni... Ujrzałem na kilka sekund najpiękniejszą istotę jaką w życiu widziałem i... Zastrzeliłem ją.
Nie wiem jakim cudem wyszedłem z lądowania cało. Obudziłem się w polowym szpitalu dwa dni później... Nikt, z tych co przeżyli, nie potrafił potwierdzić mych słów... Skierowano mnie na badania psychiatryczne, następnie do zakładu... Nie pomogła jednak hipnoza, nie pomogły długie terapie, gusła i medykamenty... Żaden z psychiatrów nie mógł, ku powszechnemu zdziwieniu, odnaleźć w mych słowach skrywanej nieprawdy...
Zabiłem anioła.
Tak, jestem tego pewien...
Żyję od tego pamiętnego dnia z wielkim ciężarem... Z wielkim bólem...
Niebo leje znowu jak z cebra...
Tak jak tamtego dnia...
A ja płaczę wraz z nim...
Więcej opowiadań znajdziecie na
FantazyZone.