Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona   75
                                     



martin: Jako, że okres mamy świąteczny to opowiadanie, w którym pojawi się motyw „święty”. Gdy jednak zobaczycie Mikołaja, lub inną świętą istotę – nie bierzcie przykładu z naszego dzisiejszego bohatera.





Normandia, północna Francja.
6 czerwca 1944.


Niektórzy powiadają, że deszcz jest płaczem Boga... Czy to w poetyckim porywie, czy dla żartu, czy też zupełnie poważnie, zwykłym kroplom deszczu przypisują rolę niebiańskich łez.
Tego dnia lało jak z cebra.
Niebo opłakiwało nas odkąd wyruszyliśmy z portów brytyjskiego Southhampton.
Gdybym wiedział, co czeka nas w najbliższych dniach, płakałbym razem z nim.
Około szóstej rano na pokładzie krążownika USS Destiny rozległ się niepokojący odgłos gwizdka. Nadszedł czas. Po chwili bezładnej bieganiny i chaotycznych okrzyków zostaliśmy zapakowani do podłużnych barek desantowych, bardziej przypominających puszki po sardynkach niż zwykłe łajby transportowe. Ostatnie rozkazy, ostatnie słowa pocieszenia od żołnierzy grupy pomocniczej i ruszyliśmy. Ciasne, klaustrofobiczne cylindry odcumowały z metalicznym jękiem od macierzystych statków i ruszyły ku wybrzeżu.
Barki sunęły do brzegu bardzo szybko, rozcinając spienioną powierzchnię morza - o wiele szybciej niż wszyscy mogliśmy sobie tego życzyć. Im mniejsza odległość dzieliła nas od mokrego piasku francuskiej plaży, tym więcej głosów przyłączało się do modlitwy odbijającej się echem od zimnych ścian pędzącej barki.
„Pan jest mym pasterzem, nie brak mi niczego... Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach, prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć, orzeźwia mą duszę, wiedzie mnie po właściwych ścieżkach, przez wzgląd na swoje imię, chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo ty jesteś ze mną”.
Kid właśnie zwymiotował. Biedny chłopak. Ledwo miesiąc temu skończył podstawowe szkolenie, a ci idioci ze sztabu wysyłają go w pierwszej fali natarcia... Kapitan Gennarro nawet nie próbował kryć przed nami tego co oczywiste: to właśnie my dostaliśmy najcięższą robotę, to właśnie nasz kawałek tortu ma najwięcej pestek.
- Pamiętajcie - z zadumy wyrwał mnie basowy głos kapitana. Stojący z tyłu barki potężny mężczyzna z kwadratową, zarośniętą szczęką nerwowo potrząsał swym zgaszonym przez deszcz cygarem. - Nie zbijać się w większe grupy: paru zbitych w żółwia to świetny cel, a niemcaszki mają zwyczaj nie marnowania dobrych okazji. Uważajcie żeby nie zapiaszczyć broni i osłaniajcie kupry kolegów, którzy będą się pchali bliżej szkopów...
Potężna fala uderzyła nagle burtę naszej barki... Dobrze. Przydał mi się zimny prysznic. Musiałem zachować trzeźwość umysłu... Za kilka chwil miałem zostać rzucony na plaże Normandii jako jeden z tysięcy szturmujących niemieckie obwarowania żołnierzy... A tymczasem me myśli krążyły wokół mego dzieciństwa, matki, domu... Były daleko stąd. Akurat w takim momencie musiałem sobie...
Cholera!
Barka obok eksplodowała w kwiecie ognia!
Dookoła fruwały metalowe odłamki i kawałki ludzkich ciał...
O Boże... Przecież... Przecież ja ich znałem...
To była barka Toma... Tommi, mój przyjaciel jeszcze z czasów studiów... Nie żyje?
Nie, nie, to nie mogło się dziać naprawdę.
Dookoła nas zaczęły śmigać pociski niemieckiej artylerii. Co i rusz jakaś zbłąkana salwa wybuchała centymetry od naszej barki, zalewając nas rozgrzaną od eksplozji wodą...
Boże, błagam Cię, pozwól mi to przetrwać.
Deszcz padał nieustannie.
Terkot kropel rozbijających się o metalowe dno naszego małego okręciku zaczął powoli mieszać się z innym odgłosem.
Terkotem karabinów maszynowych.
Chyba się zbliżamy.
Chryste, co ja tu robię?! Jestem kalifornijskim pisarzem, nie żołnierzem! W ręku powinienem dzierżyć pióro, nie karabin! Mym celem są słowa, proza, treść, nie zabijanie!
Z każdym metrem przybliżającym nas do brzegu, czułem jak nogi uginają się pode mną coraz bardziej. Szmer karabinów słyszanych z oddali zamienił się w niemal nieprzerwany huk wystrzałów. Pociski szkopów rozbijały się o burtę barki, niczym wściekłe, szarżujące zwierzęta chcące rozerwać nas na strzępy... Jakiś zbłąkany uderzył w kant rampy, odbił się od niej rykoszetem i pomknął na tyły...
Przeleciał przez sam środek gardła operatora barki...
- Medyk! - wrzasnął kapitan Gennarro doskakując do sterów łódki... Gdyby nie jego szybka reakcja, staranowalibyśmy barkę po prawej... - Medyk!
Warner przecisnął się przez panikujący szereg i podbiegł do duszącego się własną krwią operatora. Nawet nie zauważyłem wcześniej, że był medykiem... Czerwony krzyż na jego hełmie jakoś umknął mej uwadze...
- Trzymaj się! - ryknął do trafionego, starając się zatamować sikającą krwią ranę. - Będzie dobrze! Zobaczysz! Wyjdziesz z tego!
Przez chwilę nawet w to uwierzyłem... Na ziemię sprowadziło mnie dopiero sowite przekleństwo Warnera, gdy operator zaczął trząść się w przedśmiertnych konwulsjach. Biedak wykrwawił się na śmierć nim nawet dobiliśmy do brzegu...
Któryś z chłopaków rozpłakał się gdy barką zakołysała fala uderzeniowa, powstała z wybuchu tuż obok naszej burty... Byliśmy bezradni, zamknięci w ciasnej, stalowej trumience, wiozącej nas na nasz własny pogrzeb.
- 30 sekund! - ryknął Gennarro, starając się utrzymać łódź na kursie, mimo szalejącego ostrzału niemieckiej artylerii. - Odsuńcie się od rampy!
To było najdłuższe 30 sekund w moim życiu.
Gdy tylko upłynęło... Żałowałem, że nie wykorzystałem tego czasu na modlitwę.
W chwili opuszczenia rampy, seria z niemieckich cekaemów skosiła pierwsze dwa szeregi. Nie myśląc wiele, natchniony nagłym ujawnieniem się instynktu samozachowawczego, rzuciłem się naprzód. W barce byliśmy jak kaczki czekające na odstrzał. Jedyną nadzieją było dotarcie do zapór przeciwczołgowych, rozrzuconych po całej plaży, i skrycie się za metalicznymi przeszkodami w kształcie litery „x”...
Moja głowa była całkowicie pusta...
Instynkty przejęły kontrolę.
Jedyny cel: przeżyć.
Wrzeszczałem coś... Sam nie wiem co...
Ruszyłem biegiem do przodu, ogłuszany metodycznie przez świszczące obok mych uszu serie z niemieckich karabinów. Kątem oka dostrzegłem jak Warner, biegnący tuż za mną, zostaje poszatkowany na stojąco. Nie miałem czasu o tym myśleć. Dookoła grała orkiestra ludzkich krzyków i huku wystrzałów... Rzuciłem się do najbliższej zapory...
Dopiero gdy do niej doskoczyłem i poczułem, że oddziela mnie ona od gradu niemieckich kul, do pustej głowy powróciły myśli i uczucia... Padłem na kolana i zacząłem rzewnie płakać. Łzy spływały powoli ciurkami, po chwili stając się małymi strumyczkami, mieszającymi się na mej twarzy z drobinami deszczu... Oparty plecami o zimny, pordzewiały metal, wbiłem wzrok w niebo...
Ciągle lało.
Chciałem chwycić za karabin i ruszyć naprzód, na Niemców... Nie mogłem jednak. Strach paraliżował mnie całkowicie... Czułem się bezradny, wściekły i przerażony zarazem... Każdy z mięśni mego ciała napięty był do granic możliwości... A ja łkałem. Me oczy łzawiły, same opłakiwały zanurzone w mokrym piasku ciała mych kolegów...
Mokry piasek zaczął powoli zmieniać kolor na szkarłatny.
Zapach morskiej bryzy zamienił się w smród świeżej krwi...
Zbierało mi się na wymioty.
Nagle ujrzałem go, jak biegł w moją stronę...
Kid, tak go wszyscy zwali.
Bóg jeden wie, jak miał naprawdę na imię... Był to dość przystojny młodziak, pełen zapału i chęci, zawsze życzliwy i usłużny... Osiemnastolatek.
W tej chwili jednak na jego twarzy malowało się przerażenie - identycznie jak na mojej. Widziałem jego pełne strachu oczy bardzo dokładnie, mimo, iż był wciąż dość daleko ode mnie, klucząc pomiędzy lejami po ostrzale artylerii a ciałami naszych towarzyszy...
Widziałem je dokładnie gdy biegł w moją stronę.
Widziałem je też gdy seria niemieckich cekaemistów rozpłatała mu wątrobę.
Jego gorące wnętrzności wystrzeliły w powietrze... Padł na ziemię z niemym krzykiem na ustach.
Nie wytrzymałem.
Rycząc jak ranny niedźwiedź złapałem za broń i puściłem się biegiem wzdłuż plaży, rzucając się w kierunku niemieckich stanowisk obrony. Dookoła nasi padali jak muchy... Nie miałem wtedy czasu by o tym pomyśleć, ale to, że szkopy nie mogły mnie trafić można byłoby uznać za cud...
- Uważaj! - rozległ się nagle za mną basowy krzyk.
Poczułem czyjeś ręce wypychające mnie do przodu... Nim upadłem, gorący podmuch powietrza porwał mnie jeszcze wyżej... Przeszybowałem kilka metrów, po czym z rozciętą głową i przypalonymi nogami wylądowałem twarzą w piasku...
Zderzenie z ziemią było wystarczająco silne bym utracił łączność z rzeczywistością... Dookoła nagle zapanowała cisza... Nie było już huków, świstu kul, krzyków rannych i bulgotu konających... Obróciłem nieporadnie głowę, wyszukując rąk, które odepchnęły mnie od płomieni eksplozji... Nie mogłem wstać, lecz i tak nietrudno było mi odnaleźć wzrokiem mego wybawcę...
Przypalone zwłoki kapitana Gennarra wciąż tliły się na dnie niewielkiego krateru... Nad nim zaś... Górowała jakaś postać... Cała w bieli, rozświetlona, jasna...
Anioł, pomyślałem tonąc w oszołomieniu.
Jasna istota rozświetlała wszystko dookoła samym swym obliczem... Obliczem ślicznym zarazem i niedostrzegalnym, schowanym za całunem światła... Białe skrzydła łopotały spokojnie, jakby w całym swym majestacie ignorowały śmigające dookoła niemieckie kule... Anielska istota nachyliła się nad Gennarrem, chwytając go swą delikatną, piękną dłonią i podciągając za rękę...
Nie podniosła jednak zwęglonych zwłok kapitana, lecz GO, prawdziwego „go”...
Wtedy zrobiłem coś irracjonalnego.
Chce go porwać, przemknęło mi przez oszołomioną głowę.
Dyktowany mrocznym głosem gdzieś wewnątrz, nie czekałem ani chwili dłużej...
Podniosłem karabin do oka...
Wymierzyłem, pociągnąłem za spust... Wystrzeliłem...
Biała istota zaskrzeczała w agonii, gdy kula przebiła jej serce... Spod białej, aksamitnej szaty nie wyrwało się jednak nic nadnaturalnego... Popłynęła krew...
Krew.
Zabiłem ją - rozbrzmiało mi nagle w myślach, gdy oczy zaszły łzami - Zabiłem...
Padłem na kolana, szlochając okrutnie... Nie liczyły się już dla mnie świstające dookoła kule, nie liczyli się dokonujący rzezi faszyści, nie liczyli się nawet moi konający towarzysze broni... Ujrzałem na kilka sekund najpiękniejszą istotę jaką w życiu widziałem i... Zastrzeliłem ją.
Nie wiem jakim cudem wyszedłem z lądowania cało. Obudziłem się w polowym szpitalu dwa dni później... Nikt, z tych co przeżyli, nie potrafił potwierdzić mych słów... Skierowano mnie na badania psychiatryczne, następnie do zakładu... Nie pomogła jednak hipnoza, nie pomogły długie terapie, gusła i medykamenty... Żaden z psychiatrów nie mógł, ku powszechnemu zdziwieniu, odnaleźć w mych słowach skrywanej nieprawdy...
Zabiłem anioła.
Tak, jestem tego pewien...
Żyję od tego pamiętnego dnia z wielkim ciężarem... Z wielkim bólem...
Niebo leje znowu jak z cebra...
Tak jak tamtego dnia...
A ja płaczę wraz z nim...

Więcej opowiadań znajdziecie na FantazyZone.


  Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona   75