Kto zagląda do Klubu Konesera częściej niż raz na rok być może zdążył się już zorientować, że każdą opisywaną tu przygodówkę przyrównuję do CURSE OF MONKEY ISLAND, a każde cRPG do BALDUR’S GATE 2. Nie inaczej będzie i tym razem, bowiem porównań BG2 i P:T uniknąć się nie da. Zostały stworzone na tym samym silniku przez tę samą firmę – Black Isle [niech będzie pochwalona]. A co za tym idzie, cechuje je podobny sposób rozgrywki, charakterystyczny rzut izometryczny i wielka, wielka grywalność.
Akcja nie jest tak szybka jak w Baldur’s Gate
Główny bohater PLANESCAPE: TORMENT nie ma imienia, no chyba że za takie uznać słowo Bezimienny. Budzi się w przerażającej kostnicy nie pamiętając nic. Cały pokryty jest szpetnymi bliznami. Ma też jedną zasadniczą wadę, mianowicie jest nieśmiertelny. Nieśmiertelny? Toż to błogosławieństwo! – pomyśli sobie pewnie wielu z was. Nic bardziej mylnego. Co prawda niemożność permanentnego zejścia z tego świata znacznie ułatwia sprawę i ogranicza używanie auto-save’a, to dramat bohatera polega na niemożności odnalezienia w sobie człowieczeństwa. Odradzając się wciąż na nowo po każdym zgonie czuje się jak niewolnik, bezustannie zmuszany do kontynuowania swojej żmudnej, bolesnej wędrówki.
Za to inventory wygląda identycznie
Bezimienny spotka na swojej drodze wielu przyjaciół i wrogów – jak łatwo się domyślić, z przewagą tych drugich. Mógłbym zacząć wymieniać napotkane w grze NPC, opisywać krainy, czary, przedmioty – ale ich ilość jest ogromna. Lepiej zostawię to tobie, graczu, do samodzielnego odkrycia [nieprawdaż, że Morte do złudzenia przypomina Murray’a z CMI?]. Na pewno nie pożałujesz wydanych pieniędzy, tym bardziej, że obecnie można kupić oryginalny PLANESCAPE: TORMENT za mniej niż 20zł! Wystarczy tylko poszperać w sieci.