Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona   58
                                   

"kamyk"


Był świt. Gorący i wilgotny świt boliwijskiego lasu.
- Wstawaj. Ubieraj się. Jedziemy.
Te trzy krótkie słowa i twarde szarpnięcie za rękę obudziły mnie z i tak dość czujnego snu. To był Marcos. Spojrzał tylko czy otworzyłem oczy i wyszedł. Wiedziałem, że będzie czekał na zewnątrz. Jeszcze zaspany, sięgnąłem pod skrzynkę stojącą obok posłania. Tam trzymałem pistolet. Niezawodny Makarow. Nie było go. To spowodowało, że poczułem się jakbym nie spał w ogóle. Natychmiast w głowie zakłębiły się tysiące różnych myśli.



Wojska rządowe walczyły z partyzantami od lat. I od lat, pomimo lokalnych sukcesów, nie udało się ich całkowicie zlikwidować. Byłem jedenastym agentem wysłanym przez urząd bezpieczeństwa, żeby przeniknąć do oddziału partyzanckiego, którym dowodził sam Julio Guarez - przywódca rebelii. Byłem jedenastym, a zarazem jedynym żywym agentem. Myślałem o tym, jednocześnie ubierając się. Nie wiedziałem gdzie i po co jedziemy. Nie wiedziałem, kto i dlaczego zabrał mój pistolet. To nie dawało mi spokoju. Byłem tu już sześć miesięcy i wydawało mi się, że mam już ich zaufanie. Szczególnie po tym, jak z zimną krwią zabiłem dwóch młodych policjantów. A teraz… Sam nie wiem, co mam o tym myśleć. Od dwóch miesięcy zaostrzyli środki bezpieczeństwa. Nie mogłem przez to komunikować się z centralą. Sam też musiałem być czujny. Każde podejrzenie o zdradę skończyłoby się dla mnie śmiercią. Byłem gotowy do wyjścia.
Tak jak przypuszczałem, na zewnątrz stał Marcos. Czekał na mnie i palił papierosa. Byli z nim Juan i Esteban. Sami twardziele.
- Trzymaj i wsiadaj - Marcos podał mi AK-47 i ruchem głowy wskazał na samochód. To był stary terenowy grat z otwartą skrzynią z tyłu.
Bez słowa wsiadłem, a za mną Marcos i Esteban. Juan poszedł do przodu i usiadł za kierownicą. Ruszyliśmy bez słowa.
Nie jechaliśmy daleko. Droga była kręta i wyboista. Po ok.15 minutach samochód zatrzymał się na niewielkiej polanie. Wiedziałem, że jakieś 2 kilometry stąd jest wioska. Ludzie tam mieszkający sprzyjali partyzantom. Coraz bardziej nie podobała mi się ta sytuacja. Ale starałem się nie dać po sobie poznać, że coś mnie niepokoi. Przecież ja też miałem broń, sami mi dali, starałem się sobie tłumaczyć, że nie ma powodu do niepokoju.
- OK. Złaź – Marcos lekko popchnął moje ramię.
Zeskoczyłem z samochodu i rozejrzałem się dokoła. Na skraju polany biegła droga, a za nią zaczynała się ściana lasu. Las był tu dokoła. Poprawiłem but i podniosłem głowę. Marcos, Esteban i Juan stali oparci o samochód i w milczeniu przyglądali mi się. Prawdopodobnie moje zdziwienie na twarzy było aż nazbyt oczywiste, bo Marcos zapytał:
- Co jest? Nie rozumiesz, o co chodzi? - Sam zrobił zdziwioną minę, ale jego zdziwienie było udawane - Nie rozumiesz Carlito Martinez? - Ostatnie słowa podkreślił wyjątkowo wyraźnie. Nie bez powodu. To było moje prawdziwe imię i nazwisko.
Więc wiedzą, myśli szalały po mojej głowie. Czekałem na ich ruch. Co teraz zrobią? Znając ich zmiłowanie do okrucieństwa, nie mogłem spodziewać się niczego dobrego. Nadal stali bez ruchu przy samochodzie jakby czekali na moją reakcję. Podjąłem szybką decyzję. Szybką, a jednocześnie najgorszą z możliwych. Błyskawicznie odbezpieczyłem i przeładowałem automat, skierowałem lufę na Marcosa i… I nic. Głuchy trzask zamka i puste uderzenie iglicy. Magazynek był pusty. Jak mogłem nie sprawdzić?? Podpuścili mnie, chcieli sprawdzić moją reakcję. Więc nie mieli pewności, co do mnie… Ale teraz już mają… Szybko oceniłem sytuację. Gdybym dobiegł do drogi i wbiegł w las będę miał jakąś szansę. Znikomą, ale większą niż jak będę tak stał. Nadal trzymali broń opuszczoną, nawet, jeśli mają przeładowaną, to zajmie im chwilę zanim wycelują. Nie zawsze trafia się od pierwszego strzału. Rzuciłem bron na ziemię, błyskawicznie obróciłem się na pięcie i zacząłem biec. Nie słyszałem za sobą tupotu, ale usłyszałem jak przeładowują karabiny. Biegłem coraz szybciej, kiedy zaczęli strzelać. Słyszałem jak pociski świszczą obok mnie. Byłem niedaleko, już miałem cień nadziei, kiedy poczułem silne uderzenie w plecy. Wiedziałem, że to był pocisk. Nie poczułem bólu, raczej coś jakby drętwienie rozlewające się po plecach, fala gorąca… Biegłem nadal. W tym momencie poczułem dwa kolejne uderzenia w tył głowy. Strzałów już nie usłyszałem. Trwało to ułamki sekund, ale mi wydawało się, że to długie minuty. Czułem ogromne ciśnienie w środku głowy, jakby coś chciało ją rozsadzić od wewnątrz. Na chwilę przestałem widzieć i poczułem jak moje lewe oko z wielką siłą wystrzela na zewnątrz. Wiedziałem, że to wyleciał pocisk. Jednym okiem ujrzałem tylko jak ziemia zbliża się w szybkim tempie do mojej twarzy. Chciałem biec dalej, ale czułem się jakbym nie miał nóg, całe ciało było zdrętwiałe, jakby nie moje. Upadłem. Nie czułem nadal żadnego bólu tylko to dziwne zdrętwienie. Nie mogłem niczym poruszyć, chociaż ciągle byłem świadomy tego, co się dzieje. Leżałem bez ruchu twarzą do ziemi. Czułem na twarzy ciepło i wiedziałem, ze to krew.
Usłyszałem jak zbliżają się do mnie. Zatrzymali się nade mną i stali tak chwilę w milczeniu. Nagle usłyszałem huk kilku wystrzałów dwa pociski potężnie uderzyły w moje plecy. Czułem jak przechodzą przez moje ciało i rozrywają mi klatkę piersiową wychodząc z przodu. Teraz czułem wyraźny ból. Ale nie mogłem nawet zajęczeć. Nie mogłem zrobić dosłownie nic. Ból narastał.
- Wystarczy. Już po nim, nie żył już jak upadał - usłyszałem głos Marcosa.
Poczułem jak czyjaś ręka chwyta mnie za ramię i odwraca na plecy. Leżałem teraz twarzą do nieba i widziałem swoich oprawców. Stali nade mną i przyglądali się temu, co zrobili. Z wyraźną satysfakcją. Nie wiedzieli, że jeszcze żyję. Chyba nie wiedzieli. Nagle Esteban wyciągnął potężny bagnet.
- Nie będziesz się na mnie gapił - powiedział to jakby do mnie i nachylił się nad moją twarzą. Widziałem jak zbliża ostrze do mojego oka. Byłem przerażony i chciałem krzyczeć, ale nie mogłem. Nie mogłem zrobić nic. Nawet poruszyć okiem. Byłem jak sparaliżowany. - Zostaw - powiedział Marcos - Marcom i tak cię już nie widzi. Przecież nie żyje. Mam dla niego inny prezent - dodał i uśmiechnął się lekko.
Jak to nie żyję? Przecież widzę - pomyślałem. Przecież czuję… Nagle zdałem sobie sprawę, że nie oddycham. Przerażenie ogarnęło mnie jeszcze większe niż do tej pory. Spanikowałem. Ja naprawdę nie żyję. W rozerwanej klatce piersiowej nie bije już serce. W rozbitej i zmiażdżonej pociskami głowie nie funkcjonuje już mózg. Więc nie żyję… Ale nadal jestem świadomy tego, co się dzieje… Nadal czuję ból, słyszę, co mówią. I tylko nie mogę się ruszyć.
Chwycili mnie za nogi i ciągnęli w stronę drogi. Ból narastał, był coraz silniejszy i przenikał już całe moje ciało. Czułem każdy kamyk i każdą gałązkę, po której mnie ciągnęli. Juan na chwilę pobiegł do samochodu i za moment wrócił ze sporym kawałkiem linki. Nie wiedziałem, co im przyszło do głowy.
- Tu będzie dobrze - powiedział Marcos - na tej gałęzi.
Przywiązali linkę do moich nóg i przerzucili przez gałąź. Podciągnęli mnie do góry, głową w dół. Wisiałem teraz z opuszczonymi rękoma, jakieś pół metra nad ziemią.
- Tak go zostawimy. Niech mają przestrogę - powiedział Marcos.
- Jeszcze jedno - dodał Juan.
Wyciągnął kawałek kartki i wziął do ręki patyk. Patyk włożył do mojej rany na piersiach. Poczułem przerażający ból. Moją krwią na tym patyku napisał coś na kartce. Potem przebił ją tym patykiem i wbił go w moją ranę. Znowu ból… Niesamowity. Wszystkie doznania były zwielokrotnione, byłem dziwnie wrażliwy na każdy dotyk.
- Zdrajca, podoba mi się - powiedział Esteban i uśmiechnął się.
Popatrzyli jeszcze chwilę na mnie, odwrócili się i zaczęli odchodzić w stronę samochodu. Wisiałem tak głową w dół, przy drodze. Nie mogłem zebrać myśli. Ból narastał. Czułem jak krew spływa po mnie i zalewa mi twarz. Widziałem tylko jednym, pozostałym okiem. Usłyszałem silnik samochodu. Powoli odgłosy się oddalały. Zostałem sam. Żywy? Martwy? Nie wiedziałem. Zapadła cisza… Nie miałem poczucia czasu. Ból nie ustawał. Czy tak wygląda śmierć? Czy po śmierci zachowujemy świadomość? A co jak już ciało zgnije? Jak nic już nie zostanie tylko same kości? Czułem wielki strach. Nigdy się tak nie bałem. Nagle w ciszy, która trwała do tej pory usłyszałem dziwny dźwięk. Cichy, daleki… Ale narastający… Przerażenie osiągnęło szczyt, kiedy zdałem sobie sprawę, co to jest. To były psy. Sfora bezpańskich, zdziczałych i wiecznie głodnych psów. Pełno tu takich stad. Słyszałem już wyraźnie jak ujadają. Jak zbliżają się w moją stronę. Wiedziałem, co to oznaczało… Byłem idealnym, świeżym posiłkiem… Prawie oszalałem ze strachu i przerażenia, kiedy zobaczyłem jak biegną w moją stronę. Było ich pięć, może siedem. Wszystkie duże. Z otwartymi paszczami i wywieszonymi jęzorami. Biegły do mnie, na wyścigi. Który pierwszy dopadnie i wyrwie najlepszy kawałek mięsa. Najlepszy kawałek mnie… Nagle poczułem na swojej twarzy rząd ostrych kłów. Poczułem jak wbijają się w moje policzki i drążą w głąb. Przerażający ból przeszedł jak prąd przez całe moje ciało. Inny już szarpał moją rękę… Chciałem krzyczeć, bronić się… Nic nie byłem w stanie zrobić… Nawet się nie modliłem…

***


- Wstawaj. Ubieraj się. Jedziemy.
Te trzy krótkie słowa i twarde szarpnięcie za rękę obudziły mnie z i tak dość czujnego snu. To był Marcos. Spojrzał tylko czy otworzyłem oczy i wyszedł. Wiedziałem, że będzie czekał na zewnątrz. Jeszcze zaspany, sięgnąłem pod skrzynkę stojącą obok posłania. Tam trzymałem pistolet. Niezawodny Makarow.
Więc to był sen? Pistolet był na swoim miejscu. Siedziałem przez chwilę i zastanawiałem się, co zrobić. Bawiłem się pistoletem. Przekładałem z ręki do ręki. Nagle odbezpieczyłem, przeładowałem i... przyłożyłem lufę do skroni.
- Na pewno wiedzą - pomyślałem. Przypomniałem sobie jak do mnie strzelali, jak wisiałem na drzewie głową w dół. Przypomniałem sobie psy i wszystko, co czułem. To był sen, ale jakby nie sen. To było takie wyraźne…
Pociągnąłem za spust... Nawet nie usłyszałem wystrzału...


Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona   58