Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona   54
                                           

Adrian "Pellaeon" Szumowski


Pewnego pięknego dnia roku pańskiego 1966, do jednej z wytwórni amerykańskich przyszedł pewien człowiek. Człowiek ten nazywał się Gene Roddenberry. Przedstawiając swoją propozycję namiętnie rozwodził się o swym pomyśle na serial, jak to załoga statku kosmicznego miała docierać tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek, odkrywać nowe światy i nowe cywilizacje, gdy nagle przerwano mu pytaniem: „Pan oczywiście żartuje?” Na co po krótkim zastanowieniu Roddenberry odpowiedział: „Nie”. I tak powstał najdłuższy cykl SF na świecie.



Początki
(The Original Series, The Animated Series)

Wersja przedstawiona powyżej to oczywiście jedynie wyobrażenie autora. Jednak dobrze oddaje sceptycyzm, z jakim musiano się odnieść do tego nietypowego pomysłu. Przypomnę, że od Gwiezdnych Wojen, Gwiezdna Wędrówka starsza jest o ponad dekadę, a i tak Lucasowi dostało się za stworzenie filmu „pasjonującego jak zeszłoroczny śnieg”. Nic dziwnego, że od początku borykano się z problemami finansowymi. Dlatego też większość obcych ras napotykanych w czasie podróży „Enterprise” pod dowództwem kpt. Jamesa T. Kirka (Wiliam Shatner) jest podobna do homo sapiens jak dwie krople wody, a nawet, co zdarza się kilkakrotnie, okazuje się, że rzeczeni kosmici to tak naprawdę potomkowie ziemskich kolonistów, jak było w przypadku Janków i Komów. Nawet Klingoni w pierwszej serii z gatunku Star Trek przypominają pomalowanych na brązowo ludzi niż rasę z dodatkowym szkieletem zewnętrznym na czole.



Oczywiście braki finansowe miały też swoje plusy. Przecież właśnie z tego powodu powstały słynna już nawet poza środowiskiem trekkerów technologia teleportacji. Chociaż obecnie dopasowuje się do efektów działania transportera różne teorie, a nawet przeprowadza się eksperymenty (niektóre udane, inne – nie; można o fizycznych teoriach rządzących potencjalnym przesyłem materii poczytać w książce pt.: „Fizyka w Star Trek”) pierwotnym powodem wyboru takiego środka transportu między 2 statkami, lub między statkiem a planetą była cena nakręcenia scen lądowania pojazdu.



Z podobnych względów również na mostku najlepszego okrętu Gwiezdnej Floty nie uświadczylibyśmy obcych istot. Oprócz jednej – pierwszego oficera, komandora Spocka (Leonard Nimoy), który jest Vulcanem (dla laików: to taki elf, czyli człowiek z doklejonymi uszami) istotą kierującą się zawsze i wszędzie logiką (istnieją od tego wyjątki, w historii bowiem cięli się bardziej namiętnie niż my, obecnie emocje dochodzą do głosu tylko przy walce o partnerkę, zakończonej zwykle śmiercią jednego z adwersarzy). Reszta oficerów i załogi mostka stanowi odzwierciedlenie struktury społecznej USA z tamtego okresu, mamy bowiem Afro – Amerykankę Uhura (Nichelle Nichols) odpowiedzialną za komunikację, Azjatę Hikaru Sulu (George Takei) współpracującego z Rosjaninem Pawłem Chekovem (Walter Koenig) przy nawigacji, a także Szkotów, zajmujących się utrzymywaniem statku i załogi w dobrym stanie: Leonarda McCoya (DeForest Kelley), pokładowego lekarza i Montgomery’ego Scotta (James Doohan) dowodzonych przez rasowego i charyzmatycznego WASPa – Jamesa T. Kirka, któremu sekunduje obca istota na swój obcy sposób szanująca a nawet podziwiająca swego przełożonego. Nie ma to jak polityczna poprawność. Ale ludziom się podobało.



Co ciekawe początki nie bardzo wyszły Roddenberry’emu. Pierwszy pilot, którego fragmenty posłużyły do montażu odcinka pt.: „The Menagerie” został przez wytwórnię odrzucony. Może się nie podobał kapitan Pike, grany przez Jeffrey’a Huntera, a może pierwszy oficer kreowany przez Majel Barrett, a może coś zupełnie innego? Co jeszcze ciekawsze, „ojciec założyciel” dostał swoją drugą szansę, której nie zmarnował. I tak powstał serial, który dzisiaj nazywa się oryginalnym. A co najciekawsze w tej historii jedyną znaczną postacią, która łączyła obie produkcje był Spock, grany przez Leonarda Nimoy’a (rolę tą proponowano wcześniej Martinowi Landau). Faktem jest, ze zmiana wyszła Spockowi na dobre: awansował.



Serial odniósł, wbrew oczekiwaniom ludzi z Paramount, znaczny sukces i popularność. Powstały 3 serie, liczące w sumie 80 odcinków. Paradoksalnie odcinków, oprócz bohaterów, łączyło niewiele, albo wręcz po prostu nic. Ale sukces był, pieniądze były, a nie zabija się przecież kury znoszącej złote jajka.



Pomysł postanowiono kontynuować. Zmieniono tylko formę: na serial animowany. Jednak resztę, tj.: kostiumy, wystroje wnętrz, oprzyrządowanie, statki, rysy, postacie i ich głosy, a nawet fabułę pozostawiono tak jak w serialu aktorskim. Pomimo tytanicznych wysiłków Roddenberry’ego i dzielnie sekundującej mu D. C. Fontany, która pracowała nad wieloma scenariuszami serial potraktowano jak zwykłą bajeczkę dla dzieci, którą można nadać w sobotę o poranku, czyli w porze równoznacznej dla większości fanów z środkiem nocy. Skutek był prosty: fani tego nie oglądali, bo spali, dzieci natomiast, ponieważ nie rozumiały, o co idzie. Nie ma widowni, nie ma kasy a więc nie ma serii. Wyprodukowano jedynie 2 serie liczące łącznie 22 odcinki.



W Polsce niestety nie emitowano tej serii, chociaż śp. Wizja TV zakupiła oryginalny serial. Kiedyś, za mojej młodości, można było oglądać animowany Star Trek na pewnej niemieckiej stacji, jednak wtedy bariera językowa była dla mnie nieprzenikniona… A później się z nim nie spotkałem.



Niewątpliwie klęska serii animowanej podkopała zaufanie wytwórni do pomysłu Gene’a. Jednak sukcesy filmów pełnometrażowych zrewidowały zapatrywania producentów. I tak właśnie narodził się pomysł na kolejny serial. Wymieniono w nim dosłownie wszystko: począwszy od rekwizytów poprzez technologie i bohaterów, a skończywszy na statkach. I tak narodziła się najdłuższa produkcja z dziedziny science – fiction, pod tytułem „Star Treka: The Next Generation”. Ciągnął się on nieprzerwanie przez 7 lat, począwszy od 1987 a skończywszy na 1994, w latach radykalnej zmiany sytuacji politycznej, gospodarczej, społecznej i naukowo – technicznej Niebieskiej Planety, jednak przesadą jest twierdzić, ze miał on jakikolwiek na nie wpływ.



Transformacja Star Treka
(The Next Generation, Deep Space Nine)

Wracając jednak do tematu. W chronologicznym porządku serii, „Enterprise – D” wędruje sobie po galaktyce 100 lat po tym, jak podobnymi ścieżkami wędrował sobie „Enterprise” kpt. Kirka (nawiasem mówiąc sam Kirk, zaginął w tajemniczych okolicznościach, co się wyjaśni w jednym z filmów pełnometrażowych). Zasadniczo cel jest ten sam: poszukiwanie nowych światów i nowych cywilizacji. Zmieniają się tylko środki i rozmach przedsięwzięcia. Niestety nam nie dane było zapoznać się z misją nowej załogi. TVP wyemitowało jedynie pierwszej serię i połowę drugiej o porze proszącej się o pomstę nieba. Lepiej na tym tle wypadł TVN, który pokazał aż pięć serii. Jednak w tym przypadku o pomstę nieba prosiła się jakość tłumaczenia. Nowa obsada kierownicza jednego z najpotężniejszych statków Federacji również została zebrana najprawdopodobniej według kryterium etnicznego. Patrząc od samej góry: kapitanem jest Francuz, Jean – Luc Picard (Patrick Stewart), bardziej myśliciel i filozof niż żołnierz. Zastępuje go komandor Wiliam T. Riker (Jonathan Frakes), który to podobny jest bardzo do kpt. Kirka.



Mechaniką zajmuje się ślepy Afro – Amerykanin, Geordi LaForge (LeVar Burton), który jednak widzi, za pomocą specjalnych implantów. W porównaniu do poprzednich serii reprezentację swoją zwiększyły kobiety: mamy aż trójkę, przy czym jedna należy do rasy obcych prawie identycznych z ludźmi (jest to telepatka Deanna Troi [Marina Sirtis]), druga występuje tylko w pierwszej serii (Natasha Yar, oficer taktyczny [Denis Crosby]), a trzecia nie występuje w serii II (Beverly Crusher [Gates McFadden]) i jest najmniej lubianą osobą na statku – lekarzem. Oprócz tego na mostku „Enterprise” obecność swoją zwiększyli obcy. Jest ich dwoje. Poza ww. służbę pełni również zasymilowany Klingon, Worf (Michael Dorn), w młodości wyciągnięty z ruin posterunku, który napadli jego ziomkowie. Jest tu również zagubiony nastolatek, który szuka nowych idoli, wzorów, ideałów i w ogóle miejsca w świecie, kadet na praktykach z Akademii – Wesley Crusher (Wil Wheaton), który opuści statek po czwartej serii. Kiedy to pewnie znalazł to czego szukał (albo poszedł szukać gdzieś indziej). Znalazł się również kącik dla androida, którego „brat” urządził jatkę na jakiejś federalnej kolonii. Tak, chodzi tu o Data (Brent Spiner). I tak nasza dzielna załoga w swoim wielkim statku wyrusza w podróż po Galaktyce. I choć pieniądze już teraz są, to transportery i ludzcy obcy pozostali. W swej podróży napotkali się na wiele nowych planet, cywilizacji, rozwalili kilka wrażych statków, spacyfikowali Klingonów i Romulan, uniemożliwili przejęcie Gwiezdnej Floty przez jakieś pasożyty (nawet kilka razy), spotkali półboga Q i nawiązali kontakty militarne z Borg. Zasług tych było wiele wiele więcej. Właściwie było ich tak dużo, że nakręcono 7 serii obejmujących 177 odcinków. Jak na serial SF to bardzo dużo. Co więcej był on uznany za dobry nawet przez krytykę, co nie zdarza się zbyt często. Był on m. in.: laureatem kilkunastu nagród Emmy (za efekty specjalne „Conundrum” i „All Good Things” i „best dramatic presentation” za odcinek „The Inner Light) i kandydatem nominowanym do kilkudziesięciu innych.



Jednak prawdziwą rewolucją w serii wprowadził dopiero cykl o „Deep Space Nine”. Polegała ona głównie na tym, że zamiast latać po Galaktyce, bohaterowie zamieszkali na… kosmicznej stacji, czekając aż to Galaktyka przyleci do nich. I przyleciała. Serial powstał równocześnie z ostatnimi sezonami następnego pokolenia. Niestety Gene Roddenberry nie brał udziału w pracach nad scenariuszami, ani nie oglądał swego dzieła. Zmarło się mu w 1991. Lecz to właśnie on był autorem przenosin ze statku do stacji.




Nad serialem pracowała grupa tworząca następne pokolenia. Początkowo była ona niewielka, dowodzona przez Ricka Bermana i Michaela Pillera. Początkowo ekipa nie popisała się zbytnio, ot serial pokazuje normalne życie na orbicie dopiero, co wyzwolonej spod okupacji Kardasjan planecie Bajor, która ma aspiracje do integracji z Federacją, a w tym czasie prosi naszych bohaterskich altruistów o pomoc i ochronę. W międzyczasie okazuje się, że na Bajorze można nieźle zarobić, bowiem w układzie znajduje się koniec niezwykle wręcz stabilnego tunelu podprzestrzennego łączącego Kwadrant Alfa z Kwadrantem Gamma. Materiał dobry na odcinek – pilota („The Emissary”), ale nie na dwie serie podobnych odcinków. Dopiero po zakończeniu następnych pokoleń, gdy DS9 zajęła się reszta ekipy serial wzniósł się na wyżyny swych możliwości. Właśnie wtedy też ktoś wpadł na pomysł, że gdy już nie odkrywamy niczego tylko mieszkamy na jednej nudnej stacji przydałoby się akcję choć troszkę rozruszać. I tak właśnie pojawił się motyw Dominium, które w sojuszu z Brennami i Kardasjanami robi Federacji kuku. A czym właściwie to Dominium jest? Jest to potężne imperium założone przez zmienno kształtną rasę ziomków pana Odo (Rene Auberjonois) pełniącego na stacji funkcję dowódcy ochrony. Dzięki swoim właściwościom doprowadzają do prawdziwej katastrofy m. in.: niszcząc sojusz Klingońsko – Federacyjny.



Jak zawsze w ST, tak i tu dowodzi charyzmatyczny oficer, tym razem jest nim Afro – Amerykanim Benjamin Sisko (Avery Brooks), weteran bitwy pod Wolf 359. Stracił w jej trakcie żonę, ale jego nastoletni syn przeżył, ma na imię Jake (Cirric Lofton) i towarzyszy ojcu na jego dalekiej placówce przysparzając mu kolejnych kłopotów i materiału na kilka odcinków. Zastępuje naszego kapitana eksterrorystka Kira Nerys (Nana Visitor) Bajoranka w stopniu majora, która na początku twierdzi, że nie po to walczyła o wolność, by teraz oddawać ją Federacji, ale jej postawa się zmieni. To się zawsze zmienia. Z innych oficerów poznajemy na stacji Milesa O’Briena (Colm Meaney), którego widziano wcześniej na pokładzie „Enterprise – D”. Jego zadaniem jest doprowadzić stację do stanu używalności, ponieważ Kardasjanie zachowali się jak Ruscy: czego nie mogli wywieść, zdemolowali. Równie trudną role do spełnienia ma tu Julian Bashir (Alexander Siddig), który wziął tą posadę dla przygód, a teraz przytłoczony jest nudą dnia codziennego. Ciekawą postacią jest oficer naukowy Jadzia Dax (Terry Farrell) składająca się przedstawicielki rasy Trillów (Jadzia) i ślimakopodobnego pasożyta (Daxa), który miał już kilku nosicieli i funkcjonuje już 300 lat (pewnie pamięta czasy kpt. Kirka). Po szóstym sezonie Jadzia zmieni się na porucznik Ezri (Nicole deBoer), ale Dax pozostanie ten sam. Od czwartej serii do serialowej obsady dołączy inny bohater następnego pokolenia: komandor porucznik Worf. W serialu pojawia się też jego syn, Alexander. Z innych ciekawszych postaci można wymienić barmana, którym jest Ferengi – Quark (Armin Shimerman), który jak na Ferengę przystało jest prawdziwym krwiopijcą.



Serial, pod względem długości przerósł poprzednika. Liczył 7 serii, łącznie 175 odcinków, dodatkowo zakończonych 9 odcinkową miniserią zatytułowaną „The Final Chapter”. Zdobył też cztery statuetki Emmy i 24 nominacje do tejże. W Polsce trekkerzy zostali jak zwykle potraktowani jako widzowie co najmniej drugiej kategorii: TVP zakupiła jedynie pierwszy sezon, a Polsat i Polsat, 2 choć wyświetliły pięć sezonów, to nie do końca chyba zdawały sobie sprawę, z czym miały do czynienia.



Powrót do korzeni (Voyager i Enterprise)
Po zdecydowanych sukcesach następnego pokolenia i DS9 wytwórnia Paramount postanowiła zarobić sobie na Star Treku jeszcze więcej kasy. I tak powstał pomysł na serial o „Podróżniku”. Jest on niezwykle prosty: jeśli mamy już podróże po własnym podwórku, to zróbmy podróże gdzieś daleko, gdzie naprawdę nie dotarł żaden człowiek. I tak tajemniczym zrządzeniem losu (zwącego się niestabilnym tunelem podprzestrzennym) w swej dziewiczej podróży, w czasie pościgu za maquis (jedna z tych kilku grup terrorystycznych ciesząca się cichutkim poparciem Federacji) najnowszy nabytek Gwiezdnej Floty, USS „Voyager” przenosi się na kompletne wygwizdowo Kwadrantu Delta około 70 000 lat świetlnych od domu. Nic dziwnego, że ścigani i ścigający są głęboko niezadowoleni z tego faktu i postanawiają połączyć siły aby czym prędzej wrócić na Ziemię. Myślicie: nowy, ciekawy pomysł? Nic bardziej mylnego. Mnie osobiście Voyager bardzo przypomina serial oryginalny. Kwestią dyskusyjną pozostaje czy to dobrze czy źle, jednak chciałbym tutaj przytoczyć pewien cytat, dotyczący teoretycznie całkowicie odmiennej kwestii, ale oddający moje odczucia: „co za pierwszym razem było dramatem, za drugim jest po prostu farsą”. Co prawda trafiają się ciekawe scenariusze, ale większość serii jest co najwyżej średnia. Nie zmieni tego ani fakt lepszego przedstawienia Borg, ani nawet całkiem nowe rasy, z którymi nawet wyżej wzmiankowany Borg ma ciężką przeprawę, np.: gatunek z cyferkami.



Nie narzekając jednak zbytnio na sam serial, można by jeszcze pokręcić nosem na jego emisję w polskiej telewizji. Jak zwykle była ona niekompletna. Canal+ nadał serie od pierwszej do czwartej, a TV4 nawet tyle nie (z czwartego zobaczyć mogliśmy jedynie 6 odcinków). Coś mi się zdaje, ze nie dane nam będzie oglądać w polskiej TV żadnego kompletnego serialu spod znaku Wędrówki. A szkoda…



Największą zmianą oprócz nowego statku i nowego Kwadrantu było posadzenie na fotelu kapitańskim kobiety. Część fanów uważa to za świetny pomysł, reszta wyraża się o tym niecenzuralnie. Oryginalnie w postać tą wcielić się miała Genevieve Bujold, ale zrezygnowała z niewiadomych przyczyn po pierwszym dniu zdjęciowym . I tak w postać Kathryn Janeway przypadła Kate Mulgrew, na dobre czy na nie dobre. Pierwszym oficerem jest komandor Chakotay (Robert Beltran), jeden z pojmanych maquis, który ma zastąpić zmarłego w trakcie podróży prawdziwego zastępcę kapitana. Początkowo nie jest z tego powodu najszczęśliwszy, ale się dostosowuje. I tutaj kolejna niespodzianka: twórcy serialu postawili na stanowisku, bodajże najważniejszym na eksperymentalnym statku bez zaplecza technicznego, Klingona i to w dodatku kobietę (mowa tu o tych samych kobietach, które wg słów Worfa podczas zalotów ryczą i rzucają ciężkimi przedmiotami). Zwie się ona B’Elana Torres (Roxan Biggs – Dawson). Za to szefem ochrony został ciemnoskóry Vulcan, komandor porucznik Tuvok (Tim Ross). Oj, zdaje mi się, że Rick Berman, Michael Piller i Jeri Taylor nieźle namieszali w startrekowych stereotypach. Ciekawym pomysłem było przerobienie lekarza na hologram. Hologram nazywa się Holograficzny Program Medyczny i w trakcie podróży wykształca coś w rodzaju własnej osobowości. Rola wręcz idealna dla Roberta Picardo, który na castingu do wymaganego „ktoś zapomniał wyłączyć mój program” dorzucił zgryźliwe „jestem doktorem, a nie żarówką”. Znanym z poprzednich serii, w szczególności z następnego pokolenia („The First Duty”) jest kolejna postać. Co ciekawe, Nick Locarno i Tim Paris różnią się tylko nazwiskiem, bowiem grani są oni przez Roberta Duncana McNeila. Obaj też dostali przydział zaraz po Akademii. Na Voyagerze pełni on (tzn. Tom Paris) rolę nawigatora. Kolejnym gołowąsem jest chorąży Harry Kim (Garrett Wang). Fascynujący jest też sposób przyjmowania uzupełnień. Zważywszy, że statek lata sobie gdzieś daleko od baz pełnych świeżego mięsa… znaczy się pełnych zapału adeptów pani kapitan znalazła interesujące wyjście: po prostu zabiera ze sobą każdego przybysza, który się napatoczy, a jest na tyle zdesperowany, ze zgodzi się zamieszkać na pokładzie. Do grupy tej należą: Neelix (Ethan Phillips), Kes (Jennifer Lien), która opuszcza statek po trzecim sezonie i, co szczególnie dziwi, Siedem z Dziewięciu (Jeri Lyn Ryan), która dołącza po czwartym sezonie i jest członem Borg wyrwanym z Kolektywu.



Voyager spełnił za to warunki ilościowe stawiane serialom spod znaku ST. Serial liczył sobie bowiem 7 serii i 172 odcinki. Podobnie lub nawet gorzej niż Voyager prezentuje się najnowsze dzieło wytwórni Paramount. Dużo ludzi narzeka, że do produkcji tej przystąpiono za wcześnie, a ponieważ publika była przesycona różnego rodzaju Star Trekami (w latach 1995 – 2001 w USA oglądano „Voyagera”, na przełomie 2002/2003 w kinach leciał „Nemesis”, a niemal równocześnie zaczęto wprowadzać wzmiankowany serial pt.: „Enterprise” – we wrześniu 2001 była premiera w USA). I najprawdopodobniej dlatego serial ten zbiera tak kiepskie oceny. Do tego dołączyć należy zmęczenie twórców, przecież Rick Berman i Brannon Braga dopiero co zakończyli prace nad Voyagerem. I otrzymujemy mieszankę, która nie będzie zbyt ciekawa, ale może to pochopny osąd i serial niedługo rozwinie skrzydła. Na razie wyemitowano tylko trzy serie liczące w sumie 70 odcinków, więc dużo przed nami. Co ciekawe, początkowo serial nazywał się po prostu „Enterprise”. Star Trek w tytule pojawiło się dopiero w 3 odcinku 3 serii.



W gruncie rzeczy pomysł jest nawet ciekawy: ukazanie początków Federacji w świetle realnym a nie w wyidealizowany sposób, w jaki dowiadujemy się o nich z późniejszych (chronologicznie) cykli. Przede wszystkim chodzi o Vulcan, którzy z nieco zagubionych miłujących bliźnich pacyfistów przekształcają się w istoty, które inne prymitywniejsze rasy (należy czytać Ziemian), traktują z wyższością graniczącą z pogardą. Ziemianie również nie są wybieleni: kapitan i jego załoga troszkę mniej myślą a troszkę więcej działają. A, i oskarżają Vulcan o ograniczanie możliwości Ziemi. Co więcej, nagle się okazuje, że choć Vulcanie nie walczą (w takim razie po co im komandosi?) to pasjonuje ich szpiegowanie sąsiadów, zwłaszcza Andorian (niebiescy kolesie z antenkami) i ludzi. Dodatkowo pojawia się dziwny wątek temporalnej zimnej wojny. Prostymi żołnierzami wroga(?) są Sulabianie, genetycznie zmodyfikowana rasa kontaktująca się z kimś z przyszłości, kto wydaje zdaje się bezsensowne rozkazy. Czyżby miało to cos wspólnego z ostatnim odcinkiem następnego pokolenia? Kto wie, ale celem tego artykułu nie jest streszczanie całego serialu. Kogo zobaczymy na mostku kolejnego statku o nazwie „Enterprise”? No cóż widać wyraźny powrót do korzeni. Kapitan jest podobny jak dwie krople wody do Kirka (no, może trochę bardziej narwany), jest nim bowiem typowy przedstawiciel WASP – Jonathan (pierwotnie Jackson) Archer (Scott Bakula). Zastępuje go oczywiście Vulcan, a raczej Vulcanka – T’Pol (Jolene Blalock). Początkowo lubią się jak pies z kotem, ale potem ich relacji ulegają złagodzeniu. Mechanik, oprócz tego, ze jest tradycyjnie genialny, jest prawie tak narwany jak kapitan. Nazywa się Charles „Trip” Tucker (Connor Trinner). Natomiast zbrojmistrz to klasyczny przypadek piromana (sam mówi, ze lubi wybuchy), który nie bardzo wyznaje się na technice. Jest nim Anglik, Malcolm Reed (Dominc Keating). Przeciwieństwo naładowanych agresją i spoconych oficerów stanowi delikatna i krucha, nieco zagubiona pani oficer – lingwista, która cierpi na klaustrofobię. Jest nią Japonka Hoshi Sato (Linda Park). Oczywiście znalazło się tam miejsce dla włóczącego się po wszechświecie w wielkich statkach transportowych Afro – Amerykanina, który na statku odpowiada za nawigację. Jest nim Travis Mayweather (Anthony Montgomery). Znalazło się też miejsce dla nieśmiertelnego stanowiska lekarza pokładowego. Jest nim drugi obcy na mostku: Denebianin dr Phlox (John Bilingslay). Serial jeszcze nie dotarł do Polski, i nie wydaje się, żeby dotarł szybko.

To jeszcze nie koniec…
Oczywiście opisane powyżej seriale telewizyjne nie stanowią kompletnego świata Star Trek. Istnieją przecież filmy, książki, komiksy. Dodatkowo serię poruszają tak rozległą tematykę, ze nie sposób streścić całość, nie pomijają czasem nawet istotnych szczegółów.


Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona   54