34     Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona     ŚGK : Wywiad z Piotrem Pieńkowskim cz. 2


Wywiad z Piotrem Pieńkowskim cz.2

Wacław " DRIZIT " Beck




Oto obiecana, druga część wywiadu przeprowadzonego pod koniec wakacji. Od zeszłego miesiąca w sprawie ŚGK pojawiły się nowe fakty. Naczelny na FŚGK napisał, że rozmowy nadal trwają, natomiast pewne jest, iż nowy numer ukaże się, będzie miał podwójną numerację, a kupić go będzie można w okolicach końca października. W oczekiwaniu na konkretne wznowienie wydawania pisma możecie przeczytać poniższy wywiad i dowiedzieć się czegoś więcej o redakcji oraz o samym ŚGK.

Pierwsza część wywiadu znajduje się w 12 numerze SS-NG



Wielu polskich graczy w wieku 25-40 lat czynnie gra na komputerze, jednak znikoma ich ilość kupuje magazyny o grach? Jak sądzisz, czym jest to spowodowane i czy jest szansa na zmianę tej utrzymującej się tendencji?

Myślę, że zmiana zawsze może nastąpić, bo wszystko może się zdarzyć, ale myślę też, że to jednak bardzo wątpliwe. Prawda bowiem jest taka, że gracze, którzy kupują jakieś pismo przez kilka lat, a do tego cały czas aktywnie udzielają się na forach i grupach i nieustannie grają, w końcu sami stają się fachowcami. A fachowcom pisma nie są potrzebne. W każdym razie na pewno nie do tego, żeby przeczytać recenzję jakiejś gry – na co stawia większość dzisiejszych magazynów o grach. Tacy ludzie, jeszcze zanim gra pojawi się na rynku, doskonale wiedzą, czy ich ona zainteresuję czy nie. Wiedzą, bo na bieżąco śledzą wszelkie nowinki i zapowiedzi. Tak więc z grubsza mówiąc, jedyne co ich może zainteresować, to właśnie owe nowinki i zapowiedzi oraz publicystyka, która jest w tym przypadku namiastką dyskusji z innymi graczami. I takie właśnie założenia przyświecają ŚGK od kilku lat. Właśnie w tę stronę staramy się zmierzać. Czy nam to wychodzi, to już inna sprawa. Nie nam oceniać.

Czy po prawie jedenastu latach wydawania pisma o grach praca ta nie stała się dla was podobna do pracy w fabryce? Czy redakcja może jest jednak grupką przyjaciół spotykających się również po pracy, a praca dla Was to czysta przyjemność, ponieważ to ciągła zabawa?

Tak naprawdę to są dwa pytania. Pierwsze jest o fabryce, a drugie o redakcji. Odpowiem po kolei.
Tak, to jest fabryka, a raczej manufaktura. My tu harujemy jak woły i taka jest prawda. Myślę, że trzeba mieć ogromną wytrzymałość psychiczną, ale też i sprawność fizyczną, żeby znieść te wszystkie zarwane nocki, zdawanie materiałów na ostatnią chwilę, odpieranie ataków konkurencji itd. Ja sam parę razy się na tym wyłożyłem; po prostu padłem i nie byłem w stanie wykonać zaplanowanej pracy. Przez to opóźniło się oddanie tekstu, złożenie strony, oddanie numeru do drukarni, a potem były tego ogromne konsekwencje. Każdy miesiąc jest taki, że mówię sobie – tym razem się nie dam, w tym miesiącu będzie cisza i spokój. I już za chwilę dowiaduję się, że właśnie coś, gdzieś, komuś nie wyszło, albo wyszło, ale konkurencji, albo u nas się coś zawaliło i trzeba ratować. Nie pamiętam spokojnego tygodnia, zdarzały się luźniejsze dni, zwłaszcza po oddaniu wszystkich materiałów do drukarni. Ale wtedy mamy wszystkie narady i spotkania, więc się wtedy kłócimy o każdy szczegół następnego numeru.
Drugie pytanie dotyczy redakcji. Oczywiście, że przez tyle lat staliśmy się przyjaciółmi i zdążyliśmy poznać się na wylot. I coś w tym musi być, bo kiedy pojawiają się u nas jacyś nowi autorzy, od razu wchodzą w ten klimat. Przynajmniej w większości przypadków, bo bywa i tak, że komuś od razu nie pasuje nasze poczucie humoru, nasze głupie kawały...

Kawały?

No tak, bo czasem wstępuje w nas jakieś diabeł i robimy sobie głupie kawały. Ja na przykład odłączyłem kiedyś komuś myszkę w czasie pisania tekstu, kiedy ten na chwilę wyszedł z pokoju. Wraca, walczy z myszką, klnie, że mu się Windows zawiesił i zanim mówię, że to tylko dowcip, na moich oczach resetuje komputer, tracąc nie zapisany tekst. Ile ja potem przepraszałem... (śmiech)
Wracając do redakcji, warto powiedzieć, że choć mamy bliskie kontakty, to jednak poza redakcją niewielu z nas spotyka się prywatnie. Pewnie dlatego, że w ogóle mamy mało prywatności. Po prostu spędzamy ze sobą dziennie nie osiem godzin, ale dziesięć, czternaście, szesnaście. A są wśród nas osoby, które w redakcji wręcz mieszkają. Mnie też się zdarzało, że przez trzy, cztery dni siedziałem w swoim pokoju i wychodziłem na dwór tylko po to, żeby kupić coś do jedzenia. Ale ogólnie mile to wspominam, a kilka takich nocek, kiedy siedział pełny skład, pamiętać będę jeszcze bardzo długo – ze względu na świetny klimat, jaki się wtedy wytwarzał.

A co w takim razie robicie po pracy?

Jak to co? Wracamy do domów i gramy dla przyjemności! (śmiech)
A tak na serio, to po pracy jest tak, że wszyscy idziemy do domów, żeby pokazać rodzinom, że jeszcze jesteśmy mężami, żonami, synami, córkami. I najczęściej wysłuchujemy tyrad, że nie jesteśmy do końca normalni i że są jakieś granice zdrowego rozsądku.

A czy były jakieś wewnętrzne animozje?

O tak, były. Ale nie tyle z powodów zawodowych, ile prywatnych. A dokładniej mówiąc – graczowych. Grając w jakąś grę w wersji multiplayerowej zdarzało się, że wybuchały w redakcji ostre spory. Do rękoczynów co prawda nie dochodziło, ale niepodawanie sobie ręki się zdarzało, słowotoki i, nazwijmy to eufemistycznie, przaśne epitety. Przyznaję się ze wstydem, że u mnie też czasem w takich sytuacjach emocje brały górę. Ale trudno być opanowanym, kiedy ginie się 102 raz pod rząd w jakieś sieciowej rozgrywce. I to jeszcze z rąk redakcyjnego kolegi. [a podobno to dorośli ludzie – przyp. red.]. Nigdy to jednak nie miało wpływu na pracę, a kiedy przychodziło co do czego, staliśmy ramię w ramię, jak jeden mąż. Zazwyczaj wtedy, gdy na horyzoncie pojawiała się jakaś nowa gra i wszyscy znów mieli równe szanse.

Praca na stanowisku redaktora naczelnego jest bardzo odpowiedzialna. W razie jakichkolwiek niepowodzeń, wszystko spada na RedNacza. Czy czasami nie wolałbyś zająć się jakąś spokojniejszą i mniej odpowiedzialną pracą?

No pewnie. Moje marzenie, to wziąć sobie roczny urlop i wyjechać gdzieś na odludzie, gdzie nie muszę nikomu wydawać poleceń, trzymać się terminów, martwić o wyniki sprzedaży. Albo choć na miesiąc zostać kasjerem w okienku bankowym. Ale to nierealne... A tak przy okazji, to ja zostałem naczelnym, bo nie było innego wyjścia. Jak Wałęsa, który został prezydentem, mówiąc: „Nie chcem, ale muszem”. (śmiech) Prawda jest taka, że nie było nikogo innego na to stanowisko i ŚGK już na samym początku o mało co miałby falstart. Wydawca był zdecydowany zawiesić pismo z braku kadry, ale w ramach ostatniej szansy spytał, czy podjąłbym się prowadzenia tego pisma. Doświadczenie miałem wtedy już całkiem spore. Przeszedłem wszystkie szczeble wydawnicze – od korekty, przez skład komputerowy i redaktora technicznego, po redaktora działu książkowego. Wcześniej odbyłem też regularny staż dziennikarski w tygodniku kulturalnym-społecznym, takim z prawdziwego zdarzenia. A jeszcze wcześniej miałem także swoje próby literackie i robiłem fanziny w rodzaju naszej obecnej „Sfery”. Nie byłem więc zupełnie zielony i ówczesny wydawca ŚGK o tym wiedział. Problem polegał jednak na tym, że ja wtedy traktowałem pracę przy ŚGK jako coś chwilowego, dorywczego, a tak naprawdę chciałem być wydawcą książek lub pism o fantastyce. Ostatecznie jednak wydawca mnie przekonał – i wcale nie chodziło o pieniądze, które zresztą były dość symboliczne. Po prostu w międzyczasie bardzo polubiłem gry komputerowe i zostało mi to uświadomione. „Pomyśl – usłyszałem – jak tego nie weźmiesz, to zamkniemy ŚGK i już więcej nie pograsz, a przynajmniej nie tyle.”. Co miałem robić?

Co było potem?

Potem była już tylko ciężka harówa. Ale nie narzekam, bo było też sporo grania, tak więc wydawca nie kłamał.
Pamiętam, że pierwszymi moimi posunięciami było wprowadzenie ocen, postawienie na publicystykę i stworzenie ostrych reguł przy doborze recenzji. Wielu autorów się wtedy na mnie pogniewało za to, że wprost powiedziałem im, że leją w swoich teksach wodę lub, że wręcz bzdurzą. Od bardziej opornych żądałem pisania konspektów lub szczegółowego opowiadania mi o tym, co zamierzają napisać. Bardzo wielu ludzi pisze teksty bez przygotowania, z pamięci, na kolanie – i potem wychodzą im jakieś głupoty. W nowym ŚGK nie było już na to miejsca. Albo piszesz dobrze, normalnym językiem i ciekawie, albo wypadasz z gry. Zresztą ten rygor pisania konspektów sam stosuję w przypadku własnych tekstów, więc nie widziałem i nie widzę w tym niczego zdrożnego. Prawdę mówiąc, niektóre moje konspekty są po wielokroć bardziej obszerne od późniejszych artykułów, ale tak właśnie powinno być. Wtedy szanse na pomyłkę, jakąś głupią wpadkę, maleją niemal do zera.

Opowiadasz o tym z prawdziwym zacięciem – wygląda więc na to, że lubisz swoją pracę.

Jeszcze jak! Narzekam na nadmiar obowiązków, ale życia sobie nie wyobrażam bez pracy w redakcji. Z czasem też polubiłem bycie redaktorem naczelnym. Wiecie – władza. (śmiech) Nikt za mnie nie podejmie żadnej decyzji, nikt nie zignoruje mojego zdania. To jest przyjemne, nie przeczę. (śmiech) Ale coś za coś. Z jednej strony przyjemność rządzenia, a z drugiej odpowiedzialność za wszystkie wpadki, kontakty z czytelnikami, ale i z przeciwnikami pisma, z konkurencją, z wydawcą, z marketingowcem, z działem kolportażu – to wszystko jest na tej głowie naczelnego, który musi ze wszystkimi rozmawiać, uśmiechać się, pocieszać, namawiać, zmuszać, grozić, karać. Teraz już się do tej pracy przyzwyczaiłem. Ale to ciężki kawałek chleba i najgorszym wrogom nie życzę pracować na tym stanowisku. [święta prawda Panie Naczelny, święta prawda – przyp. DRIZIT]

W Wakacyjnym numerze ŚGK znajduje się recenzja GTA VICE CITY, w które zapewne miałeś przyjemność pograć. Jak myślisz, co nam będą mogły zaoferować gry przyszłości, skoro już teraz ogranicza nas praktycznie niewiele?

Co do VICE CITY, to akurat nie miałem przyjemności w nią grać. Z wielu powodów. Ale mniejsza z tym. W kwestii gier przyszłości nie powiem pewnie nic odkrywczego. Wielu ludzi napisało już o tym całe tomy, sam też miałem parę felietonów na ten temat. Moim zdaniem, przyszłością są jednak gry sieciowe, internetowe dokładniej mówiąc. Osobiście zaś liczę na rozwój MMORPG, bo je lubię szczególnie. Te ostatnie z pewnością będą coraz bardziej rozbudowane, skomplikowane, będzie można w nich robić całą karierę, przeżyć wspaniałą przygodę. Co więcej podejrzewam, że to co się stało przy „Projekt Eden”, będzie wkrótce normą – chodzi o to, że będzie można nie tylko wydać pieniądze za abonament, ale i zarobić w trakcie gry. Natomiast FPP jako takie staną się formą prostej zabawy, tak jak kiedyś platformówki – popykać godzinkę, dwie i zapomnieć. Czysta rozrywka. Choć istnieje tu ryzyko, że wówczas gry tego rodzaju zanikną, jak kiedyś zanikły platformówki. Wierzę jednak, że klany do tego nie dopuszczą. To zupełnie fenomenalne zjawisko, który ma w sobie ogromny potencjał twórczy. Jeśli dziś mówimy o środowisku graczy, to mamy na myśli właśnie klany. I jestem przekonany, że na tym się nie skończy, że fenomen klanów jeszcze nas nie raz zadziwi. A wracając do tematu, myślę, że zwykłe gry komputerowe, jako gry solo, też będą istniały. Nie sądzę, aby zostały wyparte. Telewizja nie wyparła kina, motoryzacja nie wyparła pieszej turystyki, komiksy nie wyparły książek – to i gry online’owe nie wyprą gier solowych. Tyle tylko, że te ostatnie zapewne pójdą w maksymalną interaktywność. No i wizualizację, czyli bardzo dobry obraz, bardzo dobry dźwięk. Być może nawet obraz 3D lub wirtualna rzeczywistość.

Po której grze oczekujesz więcej – DOOM 3 czy HALF-LIFE 2?

Po HALF-LIFE’ie, oczywiście. Prawdę mówiąc, ja w ogóle serie DOOM i QUAKE niezbyt lubię. Owszem, pograłem w nie, nawet sporo, ale żadna z tych gier nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Bardziej podobały mi się klony – HERETIC, obydwa HEXEN’y. Natomiast ogromne wrażenie wywarł na mnie HALF-LIFE. Dla mnie było tutaj dużo z DUKE NUKEM 3D, a tę grę z kolei kochałem i kocham do dziś. Napisałem nawet kiedyś dość ryzykowną tezę, że HALF-LIFE nie spodoba się QUAKE’owcom, ale za to przypadnie do gustu DUKE’owcom.

Ciekawe spostrzeżenie.

W każdym razie, dla mnie HALF-LIFE 2 to rzecz, na którą czekam z niecierpliwością, numer jeden tego roku. Zwłaszcza po tym, jakie wieści nas dochodzą w tym temacie. Oczywiście, kiedy gra się już ukaże, zaraz znajdą się tacy, którzy będą się czepiali i szukali dziury w całym, ale myślę, że to będzie znacznie, znacznie lepsza gra niż DOOM 3.

Czy znając strukturę rynku gier przypuszczasz, że w najbliższych latach zainteresowanie opinii publicznej tego typu rozrywką i szeroko pojętym e-sportem będzie większe, a tym samym turnieje nie będą miały problemów ze znalezieniem sponsorów? Jednym słowem, czy gry w Polsce staną się wreszcie „medialne”?

Tak, myślę, że nastąpi znaczący rozwój i on będzie następował, to nie jest tak, że był boom na gry komputerowe i on zanika. Wręcz przeciwnie, gry się upowszechniają, tak jak się upowszechniło kino, czy telewizja. Kiedyś będzie to forma rozrywki, forma relaksu tak powszechna jak dzisiaj spacer do parku, czy granie w bilard w klubie. Myślę też, że będzie tez taki podział w sporcie między sportem wyczynowym – graniem wyczynowym, a graniem dla rozrywki, dla siebie takim bardziej rekreacyjnym. Ja raczej gram tak rekreacyjnie, ale bardzo mnie pociąga takie granie wyczynowe, tzn. ja bardzo lubię patrzyć, jak tacy super gracze grają i podziwiam, że do takiej perfekcji można doprowadzić swoje umiejętności. Jestem przekonany, że będą takie turnieje, w Polsce, myślę, że to przyjdzie później, ale ogromne znaczenie ma fakt naszego wejścia do Unii Europejskiej. Teraz skróci się czas wyrównywania poziomów i gdyby nie Unia to pojawiłoby się to u nas za jakieś pięć, osiem lat, a tak myślę, że lada chwila będą w Polsce organizowane dwa, trzy duże turnieje z różnych gier, bardzo dobrze zorganizowane i wsparte finansowo, z jakąś fajną nagrodą. To jest tylko kwestia organizacji, potrzebni są jednak do tego ludzie, którzy się temu poświęcą, bo na to trzeba
poświęcić kawałek życia, to się samo nie zrobi. Przy okazji trzeba rzucić się na zrobienie takiego czegoś i zaryzykować. Nie wyjdzie jeden raz, nie wyjdzie drugi, ale za trzecim wyjdzie. Tak więc trzeba na to oddać kawałek życia, ja jednak nie oddam, bo przyznam się, myślałem o tym swego czasu, nie oddam, bo bardziej bawi mnie robienie ŚGK.

W kronice ŚGK przeczytaliśmy, że gdy w 1997 roku trafiła w twoje ręce płyta „Lightflow” Aural Planet, 90% tekstów powstawało przy tej właśnie muzyce. Czy nadal tak jest?

Tak, nic się tutaj nie zmieniło. Coś z tą muzyką widać jest takiego, że świetnie na mnie działa. Sporadycznie piszę jeszcze przy „Blade Runnerze” Vangelisa. To jest te pozostałe 10%. Oczywiście, moje gusta muzyczne są znacznie szersze i mam więcej swoich ulubionych płyt, ale te dwie wyjątkowo nastrajają mnie do pracy. Nie jestem tu jednak wyjątkiem. Większość redaktorów ŚGK, z tego co wiem, pisze przy jakiejś muzyce. I to w różnych klimatach. Słyszałem już muzykę poważną, na przykład Mozarta, ale też coś skrajnie innego – Rammstein. Przy tym ostatnim sam kiedyś próbowałem coś spłodzić, ale poszło mi fatalnie. Najpierw nerwowo waliłem palcami w stół, potem doszło dygotanie nogi, a na koniec zacząłem porykiwać z wokalistą, zirytowany i zły, że w głowie widzę teledysk, a nie słowa artykułu.

Co sądzisz o przedsięwzięciach, w których grupka fanów próbuje kontynuować tradycję ulubionego czasopisma, tworząc strony czy magazyny w hołdzie dawnym tytułom?

Ja myślę, że to jest kompletnie szalone! [my też – przyp. red; ale nam to nie przeszkadza – przyp. drugi red. :P] Ale bardzo mi się to podoba. Myślę też, że redaktorzy, którzy kiedyś pracowali w takim piśmie, na pewno się cieszą, że ich trud ma jakąś kontynuację. Przynajmniej tak mi się wydaje i sam nie miałbym nic przeciwko temu. Ale w naszym przypadku, mam nadzieję, trzeba będzie na to jeszcze długo czekać.

Czy czytasz jakieś magazyny internetowe? Jaki jest twój stosunek do nich?

Ja w ogóle czytam bardzo dużo i dobrze orientuję się w branży. Po prostu bardzo poważnie traktuję swój zawód i uważam, że to jest mój obowiązek. Czytam konkurencję, sprawdzam ich jakość, patrzę gdzie się potknęli, a gdzie nie, czytam ich najgorsze i najlepsze recenzje, czytam też ich felietony czy odpowiedzi na listy. To samo tyczy się Internetu i serwisów informacyjnych. A robię to z prozaicznych powodów. Po pierwsze, żeby szukać nowych pomysłów, po drugie, żeby mieć orientację, co się podoba innym, a po trzecie, żeby zawsze wiedzieć, do czego konkurencja zmierza i czy za bardzo gdzieś nie odstajemy lub mieć świadomość, że odstajemy.

I jak to wszystko widzisz z tej perspektywy?

Ogólnie uważam, że branża ma w tej chwili bardzo wysoki poziom, kto wie, czy nie najwyższy. Bo to nie jest tak, że po upadku tych legendarnych pism, o których wspominaliśmy, wszystko się skończyło. Nie, wręcz przeciwnie, uważam, że rozwój cały czas trwa i uważny obserwator po prostu to widzi. Szybkość zdobywania nowinek, materiały na wyłączność, rzetelne recenzje, wyczerpujące rozwiązania, inteligentna publicystyka – wszystko to dziś jest i naprawdę nie mamy się czego wstydzić ani wobec weteranów, ani wobec dzisiejszych wydawnictw zachodnich. Uważam także, że wiele ludzi przeniosło się z pożytkiem dla wszystkich do Internetu i z roku na rok jakość wzrasta tam zauważalnie. Nie wiem tylko, jak to się skończy, ponieważ Internet to są jednak media darmowe, a redaktorzy, którzy tam coś robią, robią to na razie dlatego, że lubią i kochają. Za darmo. Kiedy więc ludzie ci osiągną wiek, w którym będą musieli zarabiać, wiele rzeczy może się automatycznie skończyć i wszystko zacznie się od nowa. Ale może tak właśnie ma być?

Czyli jesteś „na tak”?

Jasne. Recesja ma to do siebie, że wymaga od redakcji wyjątkowej pomysłowości i pracowitości, aby zapewnić sobie przetrwanie na trudnym rynku. A że w tej branży od lat panuje ostra konkurencja, tym bardziej wymusza to na wszystkich utrzymywanie jak najwyższej jakości. Oczywiście z zastrzeżeniem, że raz się udaje, a raz nie – ale przecież nikt nie potrafi być w świetnej formie cały czas i chwile słabości są czymś normalnym.

To prawda...

Proszę zresztą spojrzeć, co dzieje się tam, gdzie recesja tak mocno nie cisnęła, a konkurencji nie było prawie wcale. Na przykład, na branżę pism fantastycznych. „Beton”, który tam kreował równie „betonowe” trendy przez kilka ostatnich lat doprowadził do kryzysu tej dziedziny wydawniczej. Jak wyglądały okładki? Jak wyglądał środek? Technicznie i merytorycznie? I jaka była cena tych pism? A jak to wszystko wygląda teraz, kiedy nagle pojawiła się konkurencja – nie ważne, czy lepsza czy gorsza, ale z pewnością wymuszająca nowe myślenie, nowe pomysły, nowe rozwiązania. Dziś to zupełnie inna branża, niż jeszcze dwa lata temu, zupełnie inny świat niż kiedyś, w którym korzyści odnosi przede wszystkim czytelnik. Ale o to przecież chodzi.
Tak samo jest dziś w Internecie. To, że serwisy zawzięcie ze sobą konkurują, działa tylko na plus. Walczą o szybkość informacji, walczą o jakość swoich tekstów, o kontakt ze swoimi czytelnikami. To są rzeczy, które jeszcze kilka lata temu nie miały miejsca. Był sobie jakiś tam serwis, nowe informacje szły, jak był czas na ich umieszczenie, recenzje nie zawsze były profesjonalnie napisane, ogólnie bardzo amatorski, wręcz domowy styl. Na szczęście, to minęło. I dobrze. W sumie jestem więc zadowolony z tego, co się dzieje w branży - oby tak dalej.

Aktualnie obserwujemy zjawisko wypierania Pecetów z rynku gier komputerowych przez konsole, a nawet telefony komórkowe np. N-GAGE Nokii. Jak uważasz, czy rynek PC będzie w stanie się obronić przed tym zagrożeniem?

Musicie wiedzieć, że byłem, jestem i zawsze będę Amigowcem i od tego może zacznijmy. PC-ta ani lubię, ani nie lubię. Gram na nim i pracuję, bo niby na czym innym miałbym to robić? Na niebotycznie drogim Mac’u, na którego w dodatku w Polsce gier jak na lekarstwo? Na konsolach, na których przecież da się grać, ale już pracować nie – a ja muszę mieć sprzęt do obydwu zastosowań równocześnie. Wyboru więc wielkiego nie mam. Co ważniejsze, Pecety wciąż dają najlepszą ofertę graczowi. Nie wiem dlaczego, ale w ogólnym rozrachunku gry na konsole są jakieś takie bardziej rozrywkowe. Masz pół godziny luzu, siadasz, strzelasz do wszystkiego co się porusza, kończysz grę i zapominasz o całości – do następnego półgodzinnego luzu. A ja lubię zżyć się z bohaterami gry, wejść w ten świat, przeżywać to co tam się dzieje. Tego konsola nie jest mi stanie zaoferować. Oczywiście są wyjątki, ale to wciąż dla mnie za mało.
Nie krytykuję tu jednak graczy konsolowych. Wręcz przeciwnie, uważam że to bardzo cenne, iż mamy taki wybór. Myślę też, że skoro PC-ty i konsole już tyle czasu współistnieją to komputery nie zostaną już wyparte, a ich pozycja jest raczej niezagrożona. A jeśli już dojdzie do jakiejś walki to odbędzie się ona raczej pomiędzy konsolami, a telefonami komórkowymi – bo ostatnio tutaj słychać coraz więcej ciekawych nowin.
Przyznam się tutaj, że osobiście stawiam raczej na komórki. Ich rozwój w ciągu ostatnich 5 lat jest po prostu oszałamiający i z pewnością wiele nas tutaj jeszcze czeka zmian. Na lepsze, naturalnie. Mnie to cieszy, bo zamiast jeździć po Polsce z laptopem czy konsolą (i szukać telewizora, do którego mógłbym się podłączyć), po prostu wyjmę komórkę i zagram w stare, dobre przeboje z czasów Amigi i Atari – co już po części zaczyna się dziać.

W naszym magazynie uruchomiliśmy niedawno dział poświęcony muzyce z gier komputerowych. Jakie soundtracki lubisz najbardziej? A może masz jakiś ulubiony?

Ja w ogóle jestem słuchowcem, a jako że sam tworzę różne kawałki, więc na ten element w grach zwracam szczególną uwagę. Z muzyką w grach jest inaczej, niż muzyką do filmu. Film ogląda się raz, góra dwa, trzy razy pod rząd. Razem to jakieś 2 do 6 godzin. Muzyka więc wchodzi jednym uchem i wychodzi drugim, czasem tylko zostając nam w głowach na dłużej i stając się hitem na skalę rynkową. Z grami jest inaczej. Podczas akcji towarzyszy nam ona niezmiennie – i to przez kilkadziesiąt godzin. Zdąży się więc w nas zakorzenić. Podobnie jak przeboje puszczane na okrągło w radiu. Dlatego nawet jeśli jest kiepska, to muzyka taka potrafi wejść na tyle do głowy, że potem myślimy, że to był prawdziwy przebój, gdy tymczasem nie zasługuje ona nawet na miano przeciętnej.
Tyle ogólnego wykładu. Konkretnie zaś to lubię ścieżkę muzyczną z cyklu BALDUR’S GATE [opis w numerze SS-NG #12 – przyp. red.]. Jest tak wspaniała i monumentalna, że fajnie jest jej słuchać nawet bez gry. Podoba mi się bardzo to, co dzieje się w DIABLO 1 i ICEWIND DALE. Spore wrażenie pod tym względem wywarł na mnie także dwuczęściowy GOTHIC oraz MORROWIND. Są też takie gry, w których szczególnie podobają mi się efekty dźwiękowe użyte zamiast muzyki. Tak było np. w TOMB RAIDERZE, gdzie bardzo inteligentnie rozmieszczono akcenty muzyczne, a obszar pomiędzy nimi wypełniono dźwiękami otoczenia. Także w pierwszym QUAKE’u muzyko-podobne tło działało na mnie piorunująco. Wtedy wolałem wręcz słuchać soundtracku, niż grać w grę.

Mamy jeszcze takie pytanie na deser...

Hehe, pewnie jakieś mocne, co?

Zobaczymy. W 1999 roku wprowadzono w ŚGK lakierowane okładki, co ponoć wywołało modę na ocieranie się o nie. Czy słyszałeś może o innych przejawach fanatyzmu wśród czytelników? Z naszych obserwacji rozmów i doświadczeń wiemy, że niektórzy wąchają swoje ulubione pisma zaraz po zakupie. Czy możesz to jakoś skomentować?

Ocieractwo u naszych czytelników? Przyznaję, że o tym nie słyszałem.

To na podstawie kroniki ŚGK.

Ach o to chodzi... Ale to nie było ocieranie się czytelników, tylko nasze, tu w redakcji. [prowadzący wywiad w tym momencie zwijają się ze śmiechu, to był dla nich szok – przyp. Red.] Lakier daje taki efekt, że ożywia kolorki i daje wrażenie głębi i strasznie się tym podniecaliśmy. Bardzo dwuznaczna sprawa... Ale to nie jedyne jakieś dziwne zachowania. Potrafiliśmy toczyć w redakcji prawdziwe boje o to, kto pierwszy dostanie najświeższy numer okazowy z drukarni. W końcu postanowiłem, wykorzystując bezczelnie i bez skrupułów swoje stanowisko, że jako naczelny mam prawo być tym pierwszym. Od tej pory walki toczyły się o dwa-trzy następne egzemplarze. Potem przychodziła z drukarni cała paczka i walki ustawały. Do następnego razu.
Było także wąchactwo, oj było. Było też parę innych śmiesznych sytuacji. Sprawdzaliśmy na przykład za każdym razem jakość druku i w ogóle pisma, obsesyjnie krytykując każą wpadkę i załamując się, że to koniec, że nikt nas więcej nie kupi, że ośmieszyliśmy się na cały świat – w redakcji co miesiąc przez tydzień panowała powszechna depresja redaktorów. A potem okazywało się, kiedy już numer trafiał do sprzedaży, że nikt większości tych wpadek nawet nie zauważył. Humory nam wracały, chęć do pracy też. I wszystko zaczynało się od początku. Sam ostatecznie także zbzikowałem na punkcie tych moich pierwszych numerów ŚGK. Całą kolekcję trzymałem w redakcji, ale kiedy zaczęto z niej zwyczajnie korzystać, a numery zaczęły się niszczyć, rozzłoszczony nakazałem redakcji kolekcjonować osobny, własny zestaw, a swój wyniosłem do domu i zamknąłem w szafie. Teraz tylko ja mam dostęp do tych numerów i nikt inny poza mną nie ma prawa ich dotykać, że nie wspomnę o przeglądaniu czy czytaniu. No cóż, wiem, że to do końca normalne nie jest, ale cóż począć – życie w ogóle nie jest normalne...

No to przekonaliśmy się, że wąchanie Secreta było czymś zupełnie normalnym.

Ależ to zupełnie naturalny odruch wydawniczy. Po tym poznać, że ktoś ma zadatki na osobę z tej branży. Wąchanie, dotykanie, wertowanie własnego pisma jest standardowym odruchem wydawniczym. A dodatkowo redaktorskim – czytanie własnych tekstów.

Dziękujemy bardzo za rozmowę. Było nam bardzo miło spędzić ten dzień tutaj w redakcji ŚGK.

To ja dziękuję za miłe spotkanie. Pozdrowienia dla wszystkich czytelników SS-NG.

-------------------

Na pamiątkę wizyty redaktorów SS-NG w redakcji ŚGK i wywiadu przekazaliśmy na ręce Piotra Pieńkowskiego [a raczej upadł mi na stół – przyp. DRIZIT] obrazek w antyramie – zdjęcie nazwy ŚGK ułożonej z puszek po piwie na zlocie redakcji naszego zina :]

Rozmawiali: Drizit, Markinson, martin
Spisali i opracowali: martin, Drizit & Emill :P


34     Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona     ŚGK : Wywiad z Piotrem Pieńkowskim cz. 2