55     Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona     : Wyjątki z ksiąg Zakonu Paladynów: "Pamiętnik Ergalla" cz. 6.


Wyjątki z ksiąg Zakonu Paladynów: "Pamiętnik Ergalla" cz. 6.

Radosław " Kaeddar " Szwugier


Ruszyłem za Godeborr'em. Starałem się iść tak, by mnie nie zauważył. Jego świetlista postać prześwitywała pomiędzy drzewami. W pewnej chwili elf spokojnie zatrzymał się i odwrócił głowę, jakby chcąc się upewnić czy za nim idę. Schowałem się w krzakach. Godeborr tylko uśmiechnął się i szedł dalej.
Zaczął padać deszcz... Za elfem szedłem aż do samego Akadosu, który w tym miejscu przecinał las głębokim wąwozem. Gdy stanąłem na krańcu wąwozu, zdałem sobie sprawę, że najbliższy most jest kilka mil stąd, a przeskoczenie Akadosu jest cudem... Godeborr po prostu zniknął! Deszcz padał coraz mocniej... Poczułem dziwny smutek, jakbym stracił kogoś bliskiego, prawie płakałem...
- Godeborr! - krzyknąłem. Odpowiedziało mi jeno wycie wichru w gałęziach drzew i szum fal Akadosu.
Skuliłem się pod jakimś wielkim drzewem. Czy ja go na prawdę widziałem? A może to był tylko sen, złudzenie? Wielokrotnie w swoim krótkim życiu widywałem ćwierć, a nawet półelfów, ale żaden z nich nie był aż tak piękny, tajemniczy, wyniosły i dumny jak Godeborr...
Po chwili zerwałem się na równe nogi.
- Prefekt mnie zabije... - rzekłem sam do siebie i cicho zakląłem. Już miałem biec, gdy usłyszałem głos:
- Ergall'u! Zapomnij o tym wszystkim, co przeżyłeś w świecie ludzi! Zostań pod tym starym dębem już na zawsze! Nie odchodź!
Rozglądałem się wokoło, ale nie widziałem nikogo. Nagle, tuż przede mną wyrosła postać Godeborr'a. Ale nie była to ta samo osoba, którą widziałem przed chwilą. Teraz elf miał zmierzwione włosy i brudną, podartą szatę. Dyszał ciężko, a zęby dziwnie szczerzył... Wyglądał jakby chciał mnie zabić gołymi rękami. W pewnym momencie jego oczy zapłonęły czerwonym płomieniem niczym świeczki. Poczułem, jakby ktoś wbijał mi sztylet w serce, w uszach słyszałem okropne piszczenie, a głowa pulsowała mi tak, jakby miała zaraz wybuchnąć. Zamknąłem oczy...
Długo nie mogłem zebrać myśli do kupy, ale w końcu wydusiłem z siebie jedno, retoryczne pytanie: Gdzie ja do cholery jestem? Otaczała mnie niczym nie przenikniona ciemność. Spróbowałem się poruszyć, ale nie mogłem, jakbym nie miał ciała, nie mogłem nawet zamknąć powieki. Chciałem krzyknąć, ale nie mogłem wydać z siebie żadnego dźwięku, nawet nie oddychałem... Nie czułem bicia swojego serca, nie czułem strachu. Jedyne co wtedy istniało, to nicość... Przerażająca, okropna, nieskończona nicość...
Nie wiem, ile to wszystko trwało. Może kilka sekund, a może kilka godzin? W każdym razie, po jakimś czasie w nicości ujrzałem malutkie światełko. Jakby pierwszą gwiazdę po nocnej burzy. Ruszyłem w jej kierunku... Płynąłem, leciałem... Spodziewałem się, że dotarcie do tego światełka zajmie mi więcej czasu, ale poruszałem się bardzo szybko, jakby niczym nie ograniczany... Światełko wkrótce okazało się rozległą chmurą różnobarwnych kul, które pomimo chaotycznych ruchów jakie wykonywały poruszały się w jednym kierunku. Gdy próbowałem zbliżyć się do jednej z kul, ta uciekała niczym spłoszony królik. Ta zabawa nie trwała długo. Przede mną pojawił się wielki, świecący prostokąt, który wciągał mnie do swego środka, a ja nic nie mogłem na to poradzić, choć próbowałem walczyć. Wpadłem... Poczułem silne uderzenie i pulsujący ból w głowie...
Obudziłem się leżąc na miękkiej, gęstej niczym dywan trawie. Znów czułem ciężar ciała i trudy poruszania się. Wstałem... Słońce miło prażyło, niebo było bezchmurne, lekko żółtawe przy horyzoncie. Łąkę, na której się znajdowałem, otaczał z jednej strony las, a z drugiej wesoło płynął strumyczek, nad którym przerzucono całkiem ładny mostek. Pod lasem pasło się stado śnieżnobiałych koni. Za strumykiem była kamienna dróżka, która prowadziła do pięknego zamku stojącego na wzgórzu. Z braku jakiegokolwiek celu i całkowitego skołowania postanowiłem przyjrzeć się tym konikom. Podszedłem parę kroków bliżej nich. Wszystkie miały srebrne grzywy i długie ogony. Były zgrabne i nie wyglądały na dzikie... Podszedłem jeszcze bliżej i zauważyłem coś, co przyprawiło mnie o zawrót głowy. Każdy z koni miał na czole długi, skręcony róg...
- Jednorożce... -powiedziałem do siebie cicho. Zwierzęta jak tylko to usłyszały popatrzyły w moją stronę. Miałem wrażenie, że się zaraz spłoszą, ale one tylko przyjrzały mi się i wróciły do skubania trawy. Bałem się podejść dalej, gdyż jednorożce (jak słyszałem w bajkach) są bardzo płochliwe i dają zbliżyć się do siebie tylko osobom o duszach czystych jak kryształ... Odwróciłem się w kierunku zamku. Budowla była bardzo wysoka. Była sto razy piękniejsza niż zamek królewski w Ignen, choć bardzo do niego podobna. Strzeliste wieże, lekkość konstrukcji. Jednak w tym zamku było coś przyciągającego i zniewalającego co różniło go od innych zamków. Nie miał on fosy, ani muru. Okna i drzwi były duże, a ściany oplatały pnącza dzikiego wina.
Zamek wyglądał na jedyny ślad cywilizacji w tej przedziwnie pięknej krainie, więc nie miałem wyjścia, ruszyłem ku niemu licząc na czyjeś otwarte ręce...


55     Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona     : Wyjątki z ksiąg Zakonu Paladynów: "Pamiętnik Ergalla" cz. 6.